Pięć minut, tak niewiele, a wystarczyło, żebym straciła wszystko: idealnie poukładane życie, szczęśliwe małżeństwo, córkę.
Na bałtyckiej plaży, w środku lata, ginie dwuletnia Marysia. Wszystko wskazuje na to, że dziewczynka się utopiła, chociaż jej ciało nie zostaje odnalezione… Rodzice dziecka muszą zmierzyć się nie tylko z ogromną tragedią, najskrytszymi tajemnicami, ale i hejtem, który spada na nich ze strony internautów.
Czy warto zaufać silnemu przeczuciu, które wbrew zdrowemu rozsądkowi podpowiada, że spotkana przypadkiem trzy lata później dziewczynka, to zaginiona córeczka?
Czy można uwierzyć komuś, kto raz już nas zawiódł?
Czy uważacie, że autorzy powinni wykonać research, przystępując do napisania książki? Ja byłam, jestem i będę po stronie researchu. Pracuję w wydawnictwie w dziale korekty i wielokrotnie musiałam weryfikować różne rzeczy, żeby nie poszło do druku coś nieaktualnego albo niezgodnego ze stanem faktycznym. I nie wyobrażam sobie tego, że daję zgodę na skład materiału, który mija się z rzeczywistością. Podpisuję się pod tym, to raz, a dwa - po prostu zadziałałabym na szkodę autora, któremu ktoś wytknąłby brak kompetencji.
Jeśli chodzi o tę książkę, to mam wobec niej mieszane uczucia. Bo z jednej strony autorka ma lekkie pióro, potrafi przyciągnąć uwagę czytelnika, na dodatek poruszyła trudny temat związany z porwaniem dziecka i tym, co przeżywają jego bliscy, zwłaszcza matka, ale co z tego, skoro jest tu sporo absurdów i zbiegów okoliczności, w które nie można uwierzyć. A przynajmniej ja nie potrafię tego zrobić. Uwaga, w tekście będą spoilery dotyczące fabuły, ale bez tego trudno będzie wyjaśnić mi, co mam na myśli mówiąc o absurdach i zbiegach okoliczności.
Tak jak już powiedziałam, Dorota Glica ma lekkie pióro i ta historia mogłaby się obronić, gdyby był wykonany wcześniej research. W tym momencie nie wierzę w tę opowieść i nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Na pewno na plus mogę zaliczyć autorce to, jak podeszła do Alicji w kwestii psychologii postaci, zwłaszcza jeśli chodzi o to, co przeżywa w związku z Marysią. Autentyczne są też dla mnie pani Jadzia i Amelka.
Teraz wchodzimy na teren spoilerów. Dość szybko włączył się u mnie zmysł redaktora w trakcie czytania. Kiedy Marysia znika, policjanci jadą do byłego męża Alicji, bo mógł mieć coś wspólnego z jej zaginięciem. Powód - jest byłym mężem, więc z automatu jest podejrzany. Tu zapaliła mi się ostrzegawcza lampka, zwłaszcza że policjanci się nie wylegitymowali podczas wejścia do mieszkania Piotra, ale pomyślałam sobie, okej, nie czepiaj się, może byli partnerzy rodziców faktycznie są wtedy sprawdzani. Jednak kilka stron dalej nadeszło apogeum i poszłam po kartkę, żeby robić notatki, bo wiarygodność całej historii legła w gruzach.
W momencie zaginięcia Marysi mamy od detektywa (swoją drogą fatalna postać, która nawiązuje do sprawy Madzi z Sosnowca i wspomina, że jej matka też rozpaczała, kiedy dziecko zniknęło, więc w przypadku Marysi może być podobnie) informację, że Bartłomiej, ojciec Marysi, ma 43 lata. Następnie jest przeskok czasowy, mijają trzy lata od wydarzenia, i dowiadujemy się od Alicji, że kupiła mężowi pewien prezent na jego 35. urodziny, dwa lata przed narodzinami Marysi. To ile on w końcu miał lat, kiedy to dziecko mu się urodziło - 37 czy 41? To jest ogromna różnica i dziwię się, że korekta i redakcja tego nie wyłapała, przecież to aż po oczach bije.
W międzyczasie znika kilkuletnia Ania. Jej sprawę prowadzi ten sam detektyw, który zajmował się sprawą Marysi (jedyną nierozwiązaną w swojej karierze, która spędza mu sen z powiek). I ten zaczyna się zastanawiać, czy te sprawy mogą mieć ze sobą coś wspólnego, w końcu Anię porwano 20 km od miejsca, w którym zniknęła Marysia. Nie bardzo to do mnie przemawia.
Jak się pewnie domyślacie, Marysia żyje. Przez przypadek wpada na nią były mąż Alicji, Piotr. Wysyła swojej eks jej zrobione ukradkiem zdjęcia. Następnie zaczyna śledzić kobietę, która porwała dziecko. Podczas pościgu za nią ma wypadek. Kobieta nie udziela mu pomocy i ucieka z miejsca zdarzenia. Policja niby szuka świadków, wydarzenia. Jednak dziwi mnie to, że Piotr słowem nie zająknął się, że jechał za kobietą w takim i takim aucie, więc może być potencjalnym świadkiem. To byłoby ważne dla policji i mogłoby przyspieszyć też prywatne śledztwo Alicji. To brzmi dla mnie bardziej logicznie niż nic nikomu nie powiemy, sami będziemy szukać.
Jeśli o poszukiwania tej kobiety chodzi, to tu też jest ciekawie. Alicja najpierw jedzie do miejscowości, o której powiedział jej były mąż. Spotyka się z córką. Oczywiście nic nie mówi policji, tylko postanawia działać na własną rękę. W międzyczasie kobieta i dziecko znikają, więc Alicja musi ją namierzyć. Jedzie do firmy, w której pracowała. Spotyka się z panią, która ma jakieś bliżej nieokreślone stanowisko w firmie. Na moment zostawia Alicję samą, wychodząc z pokoju. Zostawia tam laptopa służbowego. Niezabezpieczonego hasłem. Oczywiście Alicja bez problemu znajduje w nim dokument z danymi zleceniobiorcy i pyk, ma adres, którego szuka. Nie mam pojęcia, jakie standardy bezpieczeństwa są w firmie Feniks, ale o RODO to oni nie słyszeli. A poza tym, kim była ta kobieta, że miała dokumenty z danymi zleceniobiorcy? Takie rzeczy są w mojej firmie w kadrach, nawet szefowie poszczególnych działów ich nie mają.
Największym absurdem/niewiarygodnym zbiegiem okoliczności było dla mnie to, że Marysia zostawiła w swoim starym domu szczoteczkę do zębów, której jej rodzice akurat potrzebowali do badań DNA i blok z rysunkami. Czyli dwie rzeczy, które pomogły ją odnaleźć i zweryfikować jej tożsamość. W bloku był rysunek zwierzęcia, które jej bliscy uznali za żubra. Alicja od razu stwierdziła, że mała jest w Białowieży, bo przecież tam są żubry. Ja bym raczej pomyślała, że dziecko było w ZOO i tam je widziało, bo w warszawskim ZOO są żubry, sprawdzałam. Sama widziałam żubra, a w Białowieży nigdy mnie nie było.
Poza tym policja ma jakąś magiczną bazę danych, w której znajduje wszystko - od aktów urodzenia i zgonu po potrzebne im akurat numery telefonów. To wydaje mi się podejrzane. Jeśli ktoś jest w stanie powiedzieć coś więcej na ten temat - proszę o informację. I mam jeszcze wisienkę na torcie. Detektyw, który wznowił śledztwo dotyczące zaginięcia Marysi, uzyskuje informację, że kobieta, która ją przetrzymuje, była w szpitalu psychiatrycznym. Jedzie tam, nie mając żadnych dokumentów na potwierdzenie swoich słów, jakiegoś nakazu czy coś. Rozmawia z lekarzem. Ten na początku mówi mu, że nie może złamać tajemnicy lekarskiej. Na co nasz detektyw mówi mu, że ta jest oskarżona o porwanie dziecka i to łamie lekarza. Bzdura. O zwolnieniu lekarza z tajemnicy lekarskiej decyduje sąd na wniosek prokuratora. Wtedy w trakcie postępowania przygotowawczego można przesłuchać go w charakterze świadka. Bez takiej zgody lekarz nie może udzielić informacji, które są objęte tajemnicą lekarską. A stwierdzenie detektywa, że informacja o oskarżeniu o porwanie dziecka zmiękczy lekarza, pokazuje tylko, że nikt nie zweryfikował, jak to wygląda w praktyce. Poza tym opis leczenia kobiety też wzbudza moje wątpliwości. Gdybym nie miała koleżanki z taką samą przypadłością i nie wiedziała, jak wygląda leczenie, pewnie bym łyknęła to, co przeczytałam w książce bez zastrzeżeń.
Kuriozalne jest też dla mnie zakończenie. Już pomijam to, co stało się przed nim, gdy Marysię udało się w końcu odbić. Cały czas po głowie tłukło mi się pytanie - co robi policja i dlaczego nikt nie zajął się oficjalnym śledztwem na poważnie, tylko pozwolił działać rodzicom dziecka. Dlaczego nikt nie powiadomił miejscowej policji o tym, co się dzieje, tylko sprawą dalej zajmuje się policja z Elbląga, który jest spory kawał od Białowieży. Czy w Polsce jest tylko jeden detektyw zajmujący się sprawami porwanych dzieci, a policjanci z poszczególnych jednostek ze sobą nie współpracują? Porywaczka, osoba z zaburzeniami psychicznymi, trafiła do zwykłego więzienia, nie było ani słowa o leczeniu, które by się jej przydało i pomogło wrócić do życia. Będąc w nim, bez trudu dostała adres "swojego dziecka". Mało tego, Marysia dalej uważa, że jest jej córką i do niej wróci. Serio, ona nie przeszła żadnej terapii? Po przeczytaniu tego zakończenia powinnam być zaniepokojona jej słowami, a ja tymczasem zastanawiam się, czy przeszła przez terapię i jak ona na nią zadziałała - coś tu poszło nie tak.
Poza tym w książce dużo rzeczy dzieje się poza planem. Na przykład Bartek raz powiedział, że wszystko w domu kojarzy mu się z Marysią, więc postanowił kupić nowy, nie mówiąc o tym żonie. Postawił ją przed faktem dokonanym. Alicja mówi, że po ostatniej rozmowie z Kacprem ich relacje się poprawiły, ale nie było wcześniej ani jednej sceny, która by to pokazała. Kacper informuje nas o tym, że pokłócił się z Frankiem i ich kontakt się urwał - tego też nie widzimy. To wszystko sprawia, że podawane przez bohaterów informacje nie robią na mnie wrażenia. Po prostu mam przyjąć do wiadomości, że coś się stało. A w moim przypadku bardziej by podziałało, gdybym widziała te wydarzenia.
Jestem rozczarowana tą książką. Miała duży potencjał, ale według mnie nie został wykorzystany. Za dużo tu naciąganych teorii i zbiegów okoliczności. Wiele kwestii jest niewyjaśnionych. Rzuca się w oczy brak researchu. Jeśli jeszcze ktoś nie zna się na sprawach, o których powiedziałam, to może to wszystko przyjąć bez zająknięcia. Dla mnie się to po prostu nie trzyma kupy i jest mi przykro. Z tą książką autorki jest mi kompletnie nie po drodze. Nie powiem, że macie się od niej trzymać z daleka, bo to gniot. Czyta się ją szybko i bywają momenty, które łapią za serce, ale dla mnie to za mało.
Chętnie przeczytam. Dawno nie sięgałam po ten gatunek. Chyba spodoba mi sie ta książka
OdpowiedzUsuń