Patrick, dawna gwiazda telenoweli i wyoutowany gej, żyje spokojnym życiem samotnika. Gdy jego brat, po śmierci żony, w desperacji powierza mu swoje dzieci, cały świat staje do góry nogami. Chociaż Patrick zgadza się przyjąć bratanków pod swój dach, to najchętniej widziałby ich u siebie tylko w święta i weekendy.
Opieka nad dziećmi to zawsze wyzwanie dla kogoś, kto idei posiadania potomstwa nie chciał nigdy nawet dotknąć kijem. Rodzeństwo szybko rozprawia się z wygodnym życiem Patricka. Z czasem jednak podopieczni stają się dla mężczyzny jasnym punktem, który pozwala mu zmienić dotychczasowe wyobrażenie o świecie i o samym sobie. Czy mimo wielu przeszkód uda im się zbudować więź w trudnym dla nich wszystkich czasie?
Przyznam szczerze, że sięgając po tę książkę, nie wiedziałam, czego mogę się po niej spodziewać. Nieco obawiałam się tego, że będzie czasem cringe'owo i będę czytać tę historię, krzywiąc się. I faktycznie, na początku nieco tak było. Kiedy Patrick przedstawiał swoje przykazania, czułam na ciele lekkie ciarki żenady. Na szczęście potem było zdecydowanie lepiej.
Myślałam, że to będzie taka odmóżdżająca książka, która jednym okiem wpadnie, drugim wypadnie. Nawet nie spodziewałam się tego, że ta historia tak emocjonalnie mnie przeciora. I nie, nie jest to zarzut z mojej strony. Uwielbiam, kiedy książki w ten sposób się ze mną obchodzą, bo dzięki temu zostają na długo w pamięci.
Patrick na początku nieziemsko mnie irytował. Miałam ochotę walić go po głowie, żeby się w końcu ogarnął. Jednak gdy lepiej go poznałam, gdy dowiedziałam się, co stało się z Joem, zmieniłam swoje zdanie na jego temat. Zrobiło mi się go żal i polubiłam go, chociaż był bardzo specyficznym człowiekiem. Jego przemiana zrobiła na mnie duże wrażenie. Maisie i Grant z miejsca zdobyli moje serce. Nie dało się nie pokochać nastolatki, która przechodziła trudne chwile i potrafiła dać w kość, ale była bardzo dobrym człowiekiem, i jej sepleniącego brata. Już na sam dźwięk jego imienia się uśmiechałam.
Tak jak wspomniałam, myślałam, że to będzie lekka książka. I do pewnego momentu taka była, choć wisiało nad nią widmo śmierci mamy Maisie i Granta. Ogromny ładunek emocjonalny zaczął wybuchać, gdy Patrick przeczytał list do Joego. Siedziałam ze smarkami do pasa, czytając ten fragment i długo nie umiałam potem dojść do siebie. Czułam, jak narasta we mnie złość do rodziny Joego i miałam ogromną chęć, by uściskać Patricka. Potem jeszcze kilka razy w moich oczach pojawiły się łzy, choćby przy scenie z tortem, kto czytał książkę, będzie wiedział, o co mi chodzi.
To moje ogromne literackie zaskoczenie. Na początku było trochę niezręcznie i dziwnie, ale potem przepadłam. Przy tej książce można się zarówno pośmiać, jak i popłakać. Lubię takie mieszanki. Jeśli i Wy takich szukacie, to polecam.
Za egzemplarz recenzencki
dziękuję Wydawnictwu Prószyński i S-ka.
Mieszanka płaczu i śmiechu brzmi dla mnie zachęcająco. :)
OdpowiedzUsuń