Wkrótce po przeprowadzce do nowego domu w Connecticut, Snedekerowie zaczynają doświadczać ataków ze strony bluźnierczej siły, a wszelkie próby wypędzenia jej nie przynoszą rezultatów. Jedyną szansę upatrują w światowej sławy demonologach – Edzie i Lorraine Warrenach, którzy postanawiają pomóc. Jednak nawet oni mają problem z pozbyciem się upiornej obecności. Przy okazji otwarcie przyznają, że nigdy wcześniej nie zetknęli się ze sprawą tak przerażającego nawiedzenia…
Udręczona rodzina nie miała pojęcia, że jej nowy dom był niegdyś zakładem pogrzebowym i że koszmar z niewytłumaczalnymi zjawiskami dopiero się zaczyna. To, co z początku rysowało się jako działanie poltergeista, szybko okazało się prawdziwą wojną z najmroczniejszymi siłami zła. Wojną, na przegranie której Snedekerowie nie mogli sobie pozwolić.
To kolejna już część cyklu o sprawach prowadzonych przez Eda i Lorraine Warrenów. Tym razem chodziło o rodzinę Snedekerów, którzy w wyniku choroby Stephena, najstarszego z dzieci, musieli przeprowadzić się do innego domu, żeby być bliżej szpitala. I wtedy zaczęły się problemy. Zaczęła ich nękać jakaś bluźniercza siła. Początkowo nie była aż tak agresywna. Zaczęło się niewinnie, a co działo się potem...
Przyznaję szczerze, że czytając tę książkę, łapałam się na tym, że czuję ciarki na całym ciele. A potem w nocy nasłuchiwałam, czy na pewno w mieszkaniu nie ma nieproszonych gości, także książka potrafi wejść na psychikę, ale tylko na chwilę. Nie jest tak, że cały czas utrzymuje czytelnika w napięciu i wiecie, czyta się ją, wpychając sobie pięści między zęby, żeby tylko się przeraźliwie nie drzeć.
Muszę jednak przyznać, że mam nieco problemu z tą książką. Przez lwią część właściwie nic się nie działo. Owszem, są sceny, które nieco mrożą krew w żyłach, bo zeszłabym na zawał, gdyby nagle ktoś mi się w pokoju objawił, ale z tempem narracji bywa różnie. Miałam momenty, kiedy w trakcie czytania autentycznie się nudziłam i czekałam, aż coś zacznie się dziać. Potem znowu czułam ciarki na plecach, by za moment nie odczuwać kompletnie nic. Z jednej strony można uznać, że w sumie to buduje napięcie, ale z drugiej strony - czegoś mi po prostu w tej książce brakowało.
Poza tym strasznie działała mi na nerwy postawa Carmen i Ala. Dziecko mówi, że ktoś był w jego pokoju - ci mu nie wierzą, obrywa mu się potem za to, że młodsze rodzeństwo straszy. I w porządku - dzieci mają czasem taką wyobraźnię, że głowa mała, ale oni też mieli styczność z tą dziwną siłą. Sami czuli niepokój, ale dziecko trzeba zbesztać, bo na pewno kłamie. Nie wiem, jak zachowałabym się na ich miejscu, ale oni nie byli w porządku. Ani przez moment nie poczułam do nich choć krztyny sympatii. Nie było mi ich żal. Dzieci tak, ich nie.
Nie umiem jednoznacznie ocenić tej książki. Miała lepsze i gorsze momenty. Zdecydowanie lepiej czytało mi się tę książkę niż te o opętaniach i nawiedzeniach, ale moim zdaniem była gorsza od tej o rodzinie Smurlów, która również mieszkała w nawiedzonym domu. Tylko wiecie, co było siłą tamtej książki? Miłość w rodzinie. To, jak oni się wspierali, jak byli ze sobą. Tamtą rodzinę dało się lubić. Tej nie. Moim zdaniem książka miała potencjał, ale nie został w pełni wykorzystany.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
dziękuję Portalowi Sztukater oraz Wydawnictwu Replika.
Nie mówię nie!
OdpowiedzUsuń