Ojciec Martina Simmondsa ostrzegał go: "Nigdy nie ufaj muzykowi, gdy mówi o miłości." Porada przychodzi za późno. Martin zaangażował się w związek z Dovidlem Rapoportem, niezwykle utalentowanym polskim chłopcem cudem uratowanym z Holokaustu. Chłopców łączy niesamowita więź – są sobie bliżsi niż bracia. Pod okiem ojca Martina Dovidl rozwija niezwykłe zdolności muzyczne. I nagle, w dniu pierwszego koncertu, chłopiec znika… Dopiero 40 lat później Martin dostanie odpowiedź, co się z nim stało...
Nie była to łatwa książka. Nie, nie mówię, że była zła, nic z tych rzeczy. To była wzruszająca historia, która na długo pozostanie w mojej pamięci, ale wejście do niej zajęło mi trochę czasu.
Akcja dzieje się dwutorowo. Martina i Dovidla poznajemy jako małych chłopców, ale spotykamy się z nimi, gdy są już dorosłymi mężczyznami.
Muszę powiedzieć, że zdecydowanie lepiej odnalazłam się w czasach młodości bohaterów, czyli podczas II wojny światowej. Nieco obawiałam się tego, jak autor podejdzie do tego tematu, ale pokazał mi coś innego. Mogłam przekonać się, co działo się z Żydami, gdy umierał ktoś z ich rodziny. Miałam świadomość tego, że gdzieś tam daleko toczy się II wojna światowa, ale mogłam na nią spojrzeć z innej perspektywy. Z daleka.
Trudno mi określić jednoznacznie uczucia w stosunku do bohaterów. Jakoś nie mogłam się przekonać do Martina, tego dorosłego, za młodu był bliższy mojemu sercu. Dovidla było mi żal. Ale podziwiam to, jak szybko był w stanie przyzwyczaić się do nowych warunków.
To nie jest książka, którą czyta się jednym tchem. Potrzeba na nią czasu, choć jest niewielka objętościowo. Musiałam sobie robić przerwy w trakcie czytania, żeby przemyśleć to, co właśnie powiedział mi autor.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
dziękuję Księgarni Świat Książki.
"Pieśń imion" możecie kupić w Księgarni Świat Książki.
Fabuła zapowiada się interesująco, zwłaszcza że lubie czytać książki w takim klimacie!
OdpowiedzUsuńMocno przeżywam takie lektury, jednak za każdym razem polecam tego typu historie!
OdpowiedzUsuń