Podglądacze i podglądający, w taki sposób dzielą się użytkownicy kentuki. Czym jest kentuki? To takie urządzenie, które działa trochę na zasadzie Furby, tylko są trochę bardziej zaawansowane. Użytkownicy kentuki mogą usiąść przed ekranem w Berlinie i obserwować kuchnię rodziny z Sidney, swobodnie przemieszczając się po obcym domu. Ci, którzy decydują się wpuścić anonimowego człowieka do własnego życia, w teorii sami decydują o tym, co dokładnie chcą pokazać światu. Kentuki to atrakcyjne wirtualne przytulanki, do których nie dołączono instrukcji obsługi.
Przyznam szczerze, że bardzo napaliłam się na tę książkę. Była reklamowana jako książkowy odcinek Czarnego lustra, którego jestem fanką. Jak wyszło to w praktyce?
Sam pomysł na fabułę faktycznie przypomina w swojej konstrukcji odcinek Czarnego lustra. Pojawia się urządzenie, zaawansowana technologicznie zabawka. Jeden użytkownik jest "podglądaczem", kieruje kentukim, drugi użytkownik jest osobą podglądaną i to ona fizycznie posiada kentukiego w swoim domu. Użytkownicy nie mogą się wybrać, w sensie trafiają w ciemno, nie mogą zdecydować, z kim się połączą. I na tym ma polegać zabawa. Osoba, która kieruje kentukim nie może porozumieć się z osobą, która kentukiego posiada, może co najwyżej wydawać piski i pomruki. Obowiązuje jedna zasada użycia kentukiego - nie można go rozładować. I to tyle, jeśli chodzi o zabawkę, żebym za bardzo nie streściła Wam fabuły, już i tak dużo powiedziałam.
Uważam, że książka miała ogromny potencjał i czytało się ją całkiem nieźle. W każdym razie tak było do pewnego momentu. Potem wszystko zaczęło być nijakie. W Czarnym lustrze jest tak, że następuje moment kulminacyjny. Sytuacja się zmienia, daje do myślenia, niejednokrotnie szokuje. W tej książce niestety tak nie jest. Mamy kilkanaście historii opowiedzianych z perspektywy osób podglądanych i podglądaczy. I w sumie tyle. Niewiele z nich wynika. Powieści wyszłoby na dobre, gdyby autorka usunęła kilka historii i skupiła się na tych, które miały największy potencjał. Moim zdaniem tak było z Emilią i Enzo. U nich coś zaczynało się dziać. Widać było, jakie kentuki miało na nich wpływ i gdyby na tym się skupić, to ta książka faktycznie kazałaby nam, czytelnikom, zastanowić się nad tym, czy faktycznie potrzebujemy takich zabawek, a jeśli tak, to do czego. W postaciach Emilii i Enza najbardziej widać bohaterów Czarnego lustra. Oni najbardziej mnie interesowali i bardzo żałuję, że na nich się nie skupiono. Mam wrażenie, że reszta postaci jest nijaka i niewiele po zapoznaniu się z nimi zostaje w pamięci czytelnika.
Były tu fragmenty, które mnie obrzydzały, jak choćby ten z kurczakami, kto czytał, ten wie, co mam na myśli. Czy książka zostanie w mojej pamięci na dłużej? Emilia i Enzo tak, poza tym zabrakło mi momentu kulminacyjnego, który by mnie wbił w fotel i nie pozwolił o sobie zapomnieć. Powtórzę to, książka miała potencjał, ale nie został wykorzystany. Wydaje mi się, że tym historiom zabrakło zakończenia, podsumowanie. Weźmy na to opowieść o kruku dla dwóch dziewczynek. Rozumiem, co miała pokazać, ale uważam, że została przedstawiona w dość płaski sposób i za jakiś czas o niej zapomnę. Tu znowu zabrakło mi wprowadzenia. Ta historia po prostu była.
Mam bardzo mieszane uczucia w stosunku do tej książki. Nie była zła, ale jej potencjał moim zdaniem został niewykorzystany.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
dziękuję Portalowi Sztukater oraz Wydawnictwu Sonia Draga.
Być może się skuszę na ten tytuł.
OdpowiedzUsuń