W mroźny zimowy wieczór 1935 roku w Warszawie na pograniczu świata żydowskiego i chrześcijańskiego przychodzi na świat chłopiec, który ma niezwykły dar. Wybuch II wojny światowej nie pozwala mu jednak na jego rozwijanie. Chłopiec wraz z rodziną trafił do getta warszawskiego, gdzie każdy dzień był walką o przetrwanie. Udało mu się umknąć śmierci, wyszedł na aryjską stronę w stroju dziewczynki. Przez całe życie jednak zmagał się z syndromem ocalałego. On przeżył, a tylu niewinnych ludzi zginęło...
Maria Paszyńska jest jedną z tych autorek, po których książki sięgam w ciemno. Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Przenosiła mnie w swoich powieściach do innego, nie zawsze łatwego świata. Po raz kolejny za jej sprawą przeniosłam się do pogrążonej w wojnie Warszawy.
Główny bohater książki, Robert, a może właściwie Andrzej, bo pod takim imieniem przeżył wojnę i to nim się potem posługiwał, był dzieckiem, gdy Niemcy napadły na Polskę. Chłopiec nie miał świadomości, że jest żydem i jedyne, co jest mu pisane, to śmierć. Cudem udało mu się jej uniknąć. Jednak zapłacił za to bardzo dużą cenę. I nie mówię tylko o syndromie ocalałego. W getcie miało miejsce pewne zdarzenie, które odcisnęło na psychice chłopca ogromne znamię. Za murami został bowiem ktoś bardzo mu bliski.
Muszę powiedzieć, że mam po przeczytaniu tej książki poczucie niedosytu. O ile ta część, która była poświęcona dzieciństwu Andrzeja, pochłonęła mnie bez reszty, o tyle pozostałą część przeczytałam, żeby nie zostawić książki niedokończonej, ale nie mogę powiedzieć, że tak samo mnie ona wciągnęła. Czegoś tutaj dla mnie zabrakło. Dzieciństwo Andrzeja miało w sobie mimo wszystko coś magicznego, kochałam tego chłopczyka. Urzekło mnie jego zagubienie w świecie dorosłym. To, że nie rozumiał powagi wojny. Ścisnęło mi się serce, gdy czytałam, jak opuszczał getto. Był tylko dzieckiem, nie powinien przechodzić przez coś takiego. Starszy Andrzej nie wzbudzał we mnie takich emocji. Powiem więcej, nieco nawet działał mi na nerwach.
Maria Paszyńska ma bardzo lekkie pióro i czytanie jej książek, pomimo trudnej nieraz tematyki, sprawia mi przyjemność. Choć ta powieść pozostawiła po sobie niedosyt, nie oceniam jej źle, przede wszystkim ze względu na część poświęconą wojnie. Ona złapała mnie za serce na tyle, że jestem w stanie przymknąć oko na resztę.
Autorka bardzo dobrze zarysowała relacje między bohaterami. Wierzy się w nie. Pod tym względem nie mam się do czego przyczepić. Szkoda tylko, że mogłam spędzić z bohaterami tak mało czasu. Chętnie lepiej bym ich poznała. Zwłaszcza Edwarda i Wandę. Ich najbardziej lubiłam i kilka razy mocniej zabiło mi serce, gdy miały miejsce pewne sytuacje. Nie chcę zdradzać za dużo, ale mam na myśli choćby tę z graniem na fortepianie niedługo po wybuchu II wojny światowej. Kto czytał książkę, będzie wiedział, o co mi chodzi.
Są tutaj pewne nawiązania i podobieństwa do Instytutu piękności. Moim zdaniem tamta powieść była lepsza, chociaż nie sposób tych książek ze sobą porównywać. Obie poruszają nieco inną tematykę. Przede wszystkim wiekiem różnią się bohaterowie.
Reasumując, może i nie była to, moim zdaniem, najlepsza powieść Marii Paszyńskiej, ale nie powiem, że czytanie jej było dla mnie czasem straconym. Wręcz przeciwnie, mogłam poznać polskiego pianistę, o którym wcześniej niewiele wiedziałam.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
dziękuję Portalowi Sztukater oraz Wydawnictwu Pascal.
Nie znam twórczości tej autorki i może sięgnęłabym po ten tytuł, gdyby nie to, iż historia jest nierówna... Wolałabym, aby jednak Paszyńska utrzymała poziom do końca.
OdpowiedzUsuńBardzo chętnie sięgam po twórczość autorki. Na ten tytuł z pewnością też się skuszę.
OdpowiedzUsuń