Numer 1 na wattpad.com w kategorii Romans - ponad 2 miliony odsłon! Tymi słowami jest reklamowana powieść Dance, sing, love. Miłosny układ. Co prawda nie sięgam jakoś specjalnie często po romanse, ale postanowiłam przekonać się, co autorka ma mi do zaoferowania. I wiecie co, gdyby nie to, że mieszkam na czwartym piętrze i trochę się bałam, że mogę kogoś zamordować, to wyrzuciłabym tę powieść przez okno. Ale po kolei.
Livia Innocenti zakochała się w tańcu jako mała dziewczynka i teraz jest zawodową tancerką. Razem ze swoim zespołem występuje na koncertach i w teledyskach najbardziej znanych gwiazd muzyki. James Sheridan jest topowym piosenkarzem, bożyszczem fanek i ulubieńcem portali plotkarskich. Kiedy Livia i James spotykają się podczas wspólnego tournée po Europie, dziewczyna szybko przekonuje się, że artyście odbiła palma. I to bardzo konkretnie. Zachowuje się jak małe książątko, wszyscy mają wokół niego skakać i robić to, co wielki pan każe. Wkrótce okazuje się, że choreografka wymyśliła, że kilka utworów wykonają w duecie właśnie Livia i James. Czy uda im się nie pozabijać na scenie?
Kładąc rękę na sercu, ogłaszam wszem i wobec, że nie rozumiem fenomenu tej książki. Nie mówię, że jest źle napisana i macie jej unikać jak ognia, bo wcale tak nie jest, ale ja nie byłam w stanie przez nią przebrnąć, choć na początku było całkiem nieźle. Tyle że później pojawił się James i to, co mnie urzekło, czyli taniec i muzyka, przestało mieć większe znaczenie.
Nie polubiłam żadnego z głównych bohaterów. Livia często mówiła o tym, jak bardzo irytuje ją James, ale spędzała z nim czas i zachowywała się wtedy skandalicznie. Piła, a właściwie tankowała ile wlezie. Chyba nikt by jej nie przepił, nawet Jack Sparrow w latach swojej świetności nie dałby rady. Na dodatek Livia była irytująca samym swym jestestwem. Jak często można przypominać czytelnikowi o tym, że ma się duży nos i trzeba go odpowiednio ukryć, bo inaczej sam Pinokio byłby zazdrosny… James – o matko, wisienka na torcie. Gdybym miała go opisać jednym słowem, wybaczcie mi, byłoby to po prostu dupek. I to do kwadratu. A to jak traktował kobiety… Nie no, litości. Tu niby się rozstał z jakąś piosenkarką, ale wraca do niej, żeby za pięć minut znowu się z nią rozstać. Nie wyrażał większego zainteresowania nią. Kobiety to były dla niego zabawki, które można zmieniać, kiedy tylko się znudzą. Ja nie wiem, jak ślepa musiałaby być dziewczyna i jak pozbawiona poczucia własnej wartości, żeby się związać z takim bucem.
Powtórzę jeszcze raz, to nie jest zła książka, bo jako romans wyszła całkiem nieźle. Podejrzewam, że bardziej ode mnie, tę historię kupią młodsze ode mnie czytelniczki. Panom raczej tej książki nie polecam, nie wiem, czy przypadnie im do gustu. Na plus na pewno trzeba zaliczyć zakończenie, bo robi chętkę na przeczytanie kolejnej części, bo wszystko kończy się w takim miejscu, że osoby zaczarowane tą opowieścią na pewno będą chciały przeczytać dalszy ciąg. Ja na tej historii zakończę przygodę z Livią i Jamesem. Nie polubiłam ich. Może jakieś parę lat temu inaczej spojrzałabym na tę historię, ale teraz mnie nie przekonała.
Layla Wheldon
Dance, sing, love. Miłosny układ
Wydawnictwo Helion
Gliwice 2017
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
dziękuję Portalowi Sztukater oraz Wydawnictwu Helion.
Ja często lubię czytać takie książki :) Może się skuszę :)
OdpowiedzUsuń