Podsumowania nadszedł czas...

Już niebawem rok 2016 odejdzie do historii. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale jakoś teraz natchnęło mnie na podsumowania. W tym roku sporo się u mnie działo.

Pierwsza połowa roku upłynęła pod znakiem przygotowań ślubnych. Załatwiania zaproszeń, chodzenia na nauki i ogarniania spraw wszelakich związanych ze zmianą stanu cywilnego. Patrząc na to z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że lepiej by było, gdybym zabrała swego męża do buszu i tam się z nim hajtnęła, stawiając wszystkich przed faktem dokonanym. Małpy za banana może by nam ślubu udzieliły i obeszłoby się bez tego zachodu. Na szczęście to wszystko już za mną i raczej nie mam zamiaru ponownie wychodzić za mąż.

30.07.2016 godz. 15:00

Tego dnia Zaczytana i Pan Mąż powiedzieli sobie sakramentalne "tak". Dopóki nie obejrzałam filmu, nie pamiętałam mszy. Zżerał mnie stres. Świadomość powróciła do mnie dopiero w momencie, gdy składaliśmy przysięgę. Modliłam się, żeby mąż nie pomylił mojego imienia. Oficjalnie jestem Marią, ale on mówi na mnie Maja. Nawet nie wiecie, jak się stresowałam, że nerwy go zeżrą i powie nie to imię, co trzeba. Na szczęście mąż spisał się na medal i odetchnęłam z ulgą. Potem wszelkie nerwy ze mnie zeszły i pamiętam wszystko. Walkę z welonem uparcie majtającym mi po twarzy, przeniesienie mnie przez próg. Powiedziałam mężowi, żeby się zakręcił, on zrozumiał, że ma mnie postawić, więc spektakularnego okręcenia nie było. Nasze pierwsze "gorzko" goście postanowili odśpiewać podczas konsumpcji rosołu. Nawet nie wiecie, jaki mord miałam wtedy w oczach. Byłam głodna jak cholera, a ci chcieli, żebym się całowała. I to jeszcze z własnym mężem... No litości. A rosół stygł... Pierwszy taniec - układ przygotowany przeze mnie. Uczyłam się kiedyś tańczyć, więc nie miałam z tym większych problemów, także jeśli szukacie nauczyciela tańca, polecam się :) nikt nie ucierpiał, więc i Was nie powinnam zabić :) 

26 września 2016
Na świat przyszedł mój ukochany chrześniak. Półtora miesiąca wcześniej. Przeryczałam kilka nocy, kiedy mały był w szpitalu w Wielkiej Brytanii, nie przybierał na wadze, a ja nie mogłam go zobaczyć ani być z siostrą, która nie wiedziała, co dalej z nimi będzie. Początek października miałam praktycznie wycięty z życiorysu. Nie umiałam na niczym się skupić. Myślami byłam za granicą z małą myszą, która miała pić z ciotką urodzinowego szampana, ale postanowiła się wytargać sześć tygodni wcześniej na świat, nie ważąc nawet 2 kilogramów. Na szczęście teraz wszystko jest z nim dobrze, mały rośnie jak na drożdżach. A ciocia aktualnie go niańczy. Także pozdrawiam z brytyjskiej ziemi :)

24 grudnia 2016
Pierwsza Wigilia z moim mężem. Poznaliśmy się przez Internet. Studiowaliśmy w Katowicach, ale on jest z Jaworzna, a ja byłam z niewielkiej miejscowości pod Częstochową, więc na każde święta wracałam do rodziców. Nie tym razem. Odnalezienie się w nowej sytuacji nie było łatwe, lecz nie zamieniłabym tych świąt na żadne inne. W końcu byłam w domu.

Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że to był dobry rok. Przełomowy, przynajmniej dla mnie. Mam nadzieję, że kolejny mu dorówna. A może będzie lepiej? Przekonamy się :)

Teraz niespodzianka dla tych, którzy wytrzymali do końca. Tak oto Zaczytana i jej mąż wyglądali w dniu ślubu. Wiem, wyglądamy jak dzieciaki, ale 18 lat już mamy od dawna skończone :)

P.S. Wcale nie jestem o tyle niższa od męża. Jesteśmy prawie równi wzrostem, ale nie stałam prosto na zdjęciu i trochę zapadałam się w trawie. Moja kieca swoje ważyła, a siła przyciągania zrobiła swoje, więc trochę kurduplowato wyglądam, ale mam słabość do tego zdjęcia :)

Wesołych Świąt!

Kochani!
Dzisiaj jest Wigilia. Korzystając z okazji, chciałabym życzyć Wam wszystkim wesołych, spokojnych i spędzonych w rodzinnej atmosferze Świąt Bożego Narodzenia. Odpocznijcie od codziennej gonitwy, cieszcie się wolnymi dniami, leniuchujcie ile wlezie. Mam nadzieję, że znajdziecie pod choinką wymarzone prezenty. Chciałabym życzyć Wam białych świąt, ale na to chyba niespecjalnie możemy liczyć. A szkoda. Życzę Wam także wszelkiej pomyślności w nadchodzącym 2017 roku. Trzymajcie się ciepło.

Pozdrawiam,
Zaczytana bez pamięci :)

Zuzanna Korońska "Ja i inni wariaci"

Zuzanna była kobietą sukcesu. Psychologiem i coachem, szczęśliwą mężatką. W końcu zaczyna czuć, że dzieje się z nią coś złego. Od stanów euforycznych zaczyna przechodzić do głębokiej depresji. Lekarz orzeka, że kobieta cierpi na chorobę dwubiegunową. Zuzanna załamuje się diagnozą, lecz dochodzi do wniosku, że jakoś upora się z chorobą, nie biorąc przy tym przepisanych leków. Rzuca się w wir pracy, znajdując co chwila nowe zajęcie. Poznaje Młodego, którego od razu zaczyna pożądać. Początkowo nie chce zdradzić męża, jednak pociąg seksualny do mężczyzny jest silniejszy. Dariusz dowiaduje się o tym, że żona doprawiła mu rogi. Zdradę przyjmuje nad wyraz spokojnie, tłumacząc ją chorobą Zuzanny. Jak długo będzie w stanie udawać, że nic się nie stało? Czy kobiecie uda się pokonać własne demony?

Jakiś czas temu na moim blogu pojawiła się recenzja Bezdomnej. Bohaterka tej książki cierpiała, przynajmniej według autorki, na chorobę dwubiegunową. W trakcie lektury autobiograficznej powieści Zuzanny Korońskiej, po raz kolejny uświadomiłam sobie, że Katarzyna Michalak nie miała najmniejszego pojęcia o tym, co pisze. Porwała się z motyką na słońce i nie wyszło jej to na dobre. W tym przypadku było inaczej. To, co opisano w książce, wydarzyło się naprawdę. Autorka wiedziała, czym jest choroba dwubiegunowa.

Czytając tę książkę, zrozumiałam w końcu na czym polega ta choroba. Mogłam zobaczyć, jak wygląda jej przebieg. Historia Zuzanny pokazuje, że choruje nie tylko pacjent, ale także jego otoczenie. Współczułam Dariuszowi i podziwiałam go za to, że potrafił wytrwać z żoną na dobre i na złe. Wielu facetów na jego miejscu dałoby nogę. Kobieta miała ogromne szczęście, że trafiła na kogoś takiego. A Młody? To była zupełnie inna historia. Jaka? Przekonajcie się o tym sami, nie będę Wam psuła niespodzianki.

Może i okładka jest cukierkowa, ale opisana w niej historia do najprostszych nie należy. To opowieść o walce z demonami. Trudna i niejednokrotnie niemal niemożliwa do wygrania. Daje do myślenia i pozostaje w pamięci.

Jeśli chcecie przekonać się, czym właściwie jest choroba dwubiegunowa i jak wygląda walka z nią, przeczytajcie tę książkę. Nie będzie to łatwa lektura, ale dzięki niej zrozumiecie chorych ludzi i spojrzycie na nich w inny sposób. I jeśli czytaliście Bezdomną, pozbędziecie się z pamięci zakłamanego obrazu choroby dwubiegunowej.

Zuzanna Korońska
Ja i inni wariaci
Wydawnictwo Edipresse
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Edipresse.

Anna Bialer "Życiem rządzi chaos"

Maria jest dojrzałą kobietą, która lata szalonej młodości ma już za sobą. Nie myślcie jednak, że zaszyła się w domu i dzierga na drutach sweterki dla przyszłych wnucząt. Niedawno odnalazła miłość swojego życia i stara się korzystać z życia. W końcu nie musi już liczyć się z opinią innych na swój temat. Co czeka ją i jej przyjaciółki? Czy Maks faktycznie okaże się tym jednym jedynym?

Życiem rządzi chaos to opowieść o życiu dojrzałej kobiety, napisana z przymrużeniem oka. Niespecjalnie przepadam za babską literaturą, ale tę książkę przeczytałam z przyjemnością. Nie tylko dlatego, że główna bohaterka jest moją imienniczką. Anna Bialer pokazała, że dojrzała kobieta nie musi siedzieć w domu i czekać na wnuki. Ona wciąż może cieszyć się życiem i przeżywać drugą młodość.

W tej historii swoje miejsce znajdują także przyjaciółki Marii. Autorka nie zapomina o nich. Nie miałam wśród nich faworytki, ale miło spędziłam z nimi czas. Chętnie jeszcze kiedyś się z nimi spotkam.

Książkę czyta się szybko. Perypetie Marii i jej przyjaciółek wciągają, bawią, ale także nakłaniają do refleksji. Miałam tak zwłaszcza w przypadku Weroniki. Nie jestem co prawda w wieku bohaterek, jednak mimo wszystko wczułam się w klimat powieści i nawet nie zauważyłam, że już zbliżam się do końca.

Jak pewnie zauważyliście, wspomniałam wcześniej o babskiej literaturze. Panowie raczej niewiele tu dla siebie znajdą. Życiem rządzi chaos to powieść przeznaczona dla kobiet. Czy w każdym wieku? Tego nie byłabym taka pewna. Podejrzewam, że bardziej spodoba się dojrzałym czytelniczkom. Nie wiem, czy tym młodszym przypadnie do gustu. Obawiam się, że nie do końca może się ona wpisać w ich preferencje czytelnicze. Mam wrażenie, że do tej książki trzeba jednak dorosnąć. 

Teraz zbliża się nieco wolnych dni. Jeśli szukacie dobrej lektury na wieczory, przy której miło spędzicie czas, myślę, że znaleźliście coś dla siebie. Przekonajcie się jak to jest, gdy życiem rządzi chaos. Polecam tę książkę zwłaszcza fanom powieści obyczajowych oraz czytelnikom, którzy znają wcześniejszą twórczość Anny Bialer.

Anna Bialer
Życiem rządzi chaos
Wydawnictwo MUZA
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Business & Culture oraz Wydawnictwu MUZA.

Edward Rutherfurd "Londyn"

Za parę dni wybywam do Wielkiej Brytanii w odwiedziny do siostry. Czas więc wczuć się w angielskie klimaty. Gotowi do drogi?

Londyn to obszerna historia miasta opowiedziana za pośrednictwem mieszkających w nim rodzin. Obserwując ich losy, widzimy, jak rozwijało się miasto. Na naszych oczach powstaje nie tylko amfiteatr, ale także teatr Szekspira czy Tower of London. Chociaż śledzimy dwa tysiące lat historii tego miasta, nie sposób się nudzić. Książka jest naszpikowana szczegółami architektonicznymi, ale również i opisami zwyczajów oraz ubiorów żyjących w danej epoce ludzi. Edward Rutherfurd wykonał kawał niesamowitej roboty, pisząc Londyn. Widać, że odrobił lekcje z historii.

W tej powieści historia i fikcja przeplatają się ze sobą nieustannie. Autor wprowadził na karty powieści zarówno żyjące kiedyś, jak i wymyślone przez niego postaci. Udało mu się jednak nad nimi zapanować, zachowując ciągłość historyczną. Jestem pod ogromnym wrażeniem.

Książka jest dość obszerna, ale czyta się ją szybko, chociaż nie byłam w stanie wziąć na klatę tylu stron na raz. Uporanie się z lekturą zajęło mi kilka dni. Na szczęście ani razu nie zgubiłam wątku i nie miałam problemu z kontynuowaniem czytania. Nie zrażajcie się więc objętością. Powieść zapewni Wam dobrą zabawę na kilka wieczorów. Nie obawiajcie się także tego, że zostaniecie zarzuceni historycznymi faktami. Wszystko jest tu dawkowane z umiarem.

Jeżeli czytaliście poprzednie powieści tego autora, nie powinniście czuć się rozczarowani. Edward Rutherfurd pozwolił mi spojrzeć w zupełnie inny sposób na Londyn i jego mieszkańców. Poznałam lepiej to miasto i nabrałam jeszcze większej ochoty, by się do niego wybrać. Nie ma tu co prawda zdjęć, ale opisy zaserwowane przez autora pobudziły moją wyobraźnię. Polecam książkę nie tylko fanom powieści z historią w tle i wielbicielom Wielkiej Brytanii. To dobra propozycja również dla wymagających czytelników, którzy lubią, gdy w powieści sporo się dzieje. Londyn powinien sprostać ich wymaganiom.

Edward Rutherfurd
Londyn
Wydawnictwo Czarna Owca
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Księgarskiemu oraz Wydawnictwu Czarna Owca. 

Karol Lewandowski "Busem przez świat. Australia za 8 dolarów"

Proszę wsiadać, pasy zapinać. Dzisiaj ruszamy do Australii. Cztery miesiące, 25 tysięcy kilometrów, żar lejący się z nieba, muchy, pająki, krokodyle i stary bus. Gotowi na mocne wrażenia?

Ekipa Busem przez świat wyruszyła do Australii, gdzie czekało na nich wiele wrażeń. Od węży począwszy, na latających lisach skończywszy. Napisana przez Karola Lewandowskiego książka pozwala w nieco inny sposób spojrzeć na Australię i jej mieszkańców. Również tych futrzastych. Nie spodziewałam się tego, że spotkam w trakcie tej literackiej podróży tylu Polaków.

Czytając książkę, utwierdziłam się w przekonaniu, że chyba nie chciałabym pojechać do Australii. Padłabym na zawał po paru dniach, widząc chociażby tamtejsze nietoperze. Panicznie boję się tych zwierząt i gdyby przeleciało mi nad głową coś wielkości lisa o rozpiętości skrzydeł sięgającej do metra, uciekałabym w podskokach. To nie jest na moje nerwy. Już oglądanie zdjęć wystarczająco podniosło mi ciśnienie.

Karol Lewandowski opowiada o wyprawie z humorem. Tej książki się nie czyta, ją połyka się w całości. Pełno w niej ciekawostek i anegdot, których nie znajdziecie raczej w przewodnikach turystycznych. Tam nikt nie wspomina o tym, do czego może doprowadzić niezbyt rozwinięta inteligencja kangurów. Myślałam, że to są bardziej kumate stworzenia. Nic z tych rzeczy.

Całość uzupełniają fotografie. Dzięki nim mamy wrażenie, że wraz z ekipą przemierzamy Australię. Jak się okazuje, na taką wyprawę wcale nie trzeba wydać fortuny. Co prawda po drodze parę rzeczy może się wykrzaczyć, ale kto by się tym przejmował. Warto się pomęczyć, żeby zwiedzić tamte tereny. Niebezpieczne, to fakt, lecz jednocześnie piękne.

Przy tej książce można odpocząć od codziennej gonitwy. Nabrać dystansu, przenieść się do innego świata. Czegoś takiego potrzebowałam i dziękuję ekipie za dostarczone wrażenia. Z chęcią raz jeszcze przeżyję wraz z nimi tę podróż. Żałuję, że już się skończyła, ale liczę na kolejną, równie pełną wrażeń. Jeśli szukacie relacji z nietypowej wyprawy, myślę, że możecie spokojnie sięgnąć po tę książkę. Nie będziecie się z nią nudzić. Może tylko parę razy przejdziecie stan przedzawałowy, czytając o atrakcjach, jakie zafundowała ekipie Matka Natura. Ale to drobny szczegół :)

Karol Lewandowski
Busem przez świat. Australia za 8 dolarów
Wydawnictwo Sine Qua Non
Kraków 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Sine Qua Non.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #78 Fiona Barton "Wdowa"

Czasem zdarza się, że pan domu, wzorowy dotychczas mąż i ojciec, popełnia zbrodnię. Zostaje wtedy napiętnowani przez społeczeństwo. Zresztą nie tylko on. Niemym współwinnym staje się jego rodzina, od której odwraca się wiele osób. Zastanawialiście się kiedyś, co czuje żona, gdy jej mąż zasiada na ławie oskarżonych? Po której jest stronie - sprawiedliwości czy serca?

Męża Jean podejrzewano o porwanie małej Belli. Żona przez wiele lat milczała, nie chciała mówić o tej tragedii. Dopiero po śmierci męża postanowiła zrzucić maskę idealnej żony, która nie wierzy w to, co mówią inni. Nie musiała się już bać swojego stanowczego małżonka, któremu przez lata była podporządkowana. Jaka była prawda? Kto stoi za porwaniem Belli?

Ta historia została opowiedziana z perspektyw kilku osób. Zajmującego się sprawą detektywa, ambitnej dziennikarki, która z każdego potrafiła wyciągnąć interesujące ją informacje i tytułowej wdowy, czyli Jean. Do głosu dochodzi także matka porwanego dziecka. Decydujące role grają tu jednak dziennikarka i wdowa. To one mają najwięcej do powiedzenia.

Siłą tej powieści są występujący w niej bohaterowie. Oskarżony o popełnienie zbrodni Glen, który potrafił mi zrobić wodę z mózgu, ambitna Kate, szukająca tematu na pierwszą stronę gazety, Dawn, matka Belli, która najpierw wzbudziła we mnie litość, ale z czasem straciła moją sympatię. Dlaczego? Przeczytajcie książkę i przekonajcie się sami. I w końcu mamy Jean - bohaterkę, która na moich oczach przeszła niesamowitą metamorfozę. W pewnym momencie zaczęłam czuć niepokój, gdy dochodziła do głosu. Wydawało mi się, że była szarą myszką. Nawet nie wiecie, jak bardzo się pomyliłam.

Dzięki Fionie Barton miałam okazję, by przekonać się, jak taką tragedię przeżywa rodzina oskarżonego. Jean z dnia na dzień została sama i musiała poradzić sobie z publicznym potępieniem. Nie było jej łatwo, tym bardziej, że tkwiła w małżeństwie, które było zbudowane na kłamstwie. 

Przedstawione w powieści wydarzenia nie są poukładane chronologicznie, lecz mnie nie sprawiło to większego problemu w odbiorze. Dość szybko wczułam się w klimat. Początkowo liczyłam na trzymającą w napięciu lekturę, jednak zorientowałam się, że niczego takiego tu nie znajdę. Czy jestem z tego powodu rozczarowana? Nie powiedziałabym. Cieszę się, że mogłam wysłuchać spowiedzi wdowy i nie mam zarzutów co do tego, w jaki sposób została ona przedstawiona. To dobry thriller psychologiczny. Zakończenie mnie zaskoczyło. Wiem, że ma powstać kolejna powieść z dociekliwą dziennikarką. Już teraz jestem głodna wrażeń.

Wdowa to dobry literacki debiut. Za jego pośrednictwem możemy zajrzeć za kulisy trudnej do rozwiązania sprawy kryminalnej. Jeśli lubicie thrillery psychologiczne, polecam tę książkę. Nie powinniście się z nią nudzić.

Fiona Barton
Wdowa
Wydawnictwo Czarna Owca
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Czarna Owca

Lech Grabowski "Podwójne przestępstwo"

Pozwólcie, że dziś opowiem Wam o książce, która zdobyła I miejsce w V edycji międzynarodowego konkursu Literacki Debiut Roku zorganizowanego przez Wydawnictwo Novae Res.

Redaktor jednego z warszawskich wydawnictw, Andrzej Więckowski, prowadzi na własną rękę dziennikarskie śledztwo w sprawie rzekomych tajnych więzień CIA na terenie Polski. Jednocześnie po drugiej stronie oceanu młody terrorysta, Abdul Alim, staje w obliczu misji dokonania samobójczego ataku na lotnisku w Atlancie. Wkrótce losy obydwu mężczyzn splotą się w węzeł, który znajdzie rozwiązanie na pustyni w dalekim Afganistanie.

Do sięgnięcia po tę książkę zachęcił mnie przesłany przez wydawnictwo opis. Byłam ciekawa, jak wygląda prowadzone przez Andrzeja Więckowskiego śledztwo. Chciałam przekonać się, w jaki sposób przedstawi to autor.

Po raz kolejny trafiła mi się do czytania książka, która niespecjalnie mnie wciągnęła. Miałam wrażenie, że gdzieś już to czytałam i nie potrafiłam wczuć się w klimat powieści. Nie twierdzę, że jest źle napisana, ale nie trafiła do końca w mój gust. Chyba zbyt dużo tego typu literatury przechodzi teraz przez moje ręce.

Mam bardzo mieszane odczucia odnośnie tej książki. Obawiam się, że za parę miesięcy zaginie w tłumie i niewiele osób będzie o niej pamiętać. Autorowi nie udało się wyjść poza schematy stosowane w tego typu literaturze. Czy bohaterowie zapadają w pamięć? Jak dla mnie niespecjalnie. Jestem świeżo po lekturze, a i tak mam problem z wymienieniem ich.

Jeśli jesteście fanami tego typu literatury, możecie zaryzykować i sięgnąć po tę książkę. Nikogo nie będę do tego specjalnie namawiać, ale też nikomu jej nie odradzę. Sami zadecydujcie, czy chcecie przeczytać Podwójne przekleństwo

Lech Grabowski
Podwójne przekleństwo
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Novae Res.

Jurgen Thorwald "Ginekolodzy"

Ginekolog - na dźwięk tego słowa wiele kobiet przechodzi dreszcz. Jednak prawda jest taka, że bez tych lekarzy my kobiety nie możemy normalnie funkcjonować, są nam oni potrzebni. Ta dziedzina medycyny, jak każda inna, przeszła długą drogę, by funkcjonować tak jak teraz. W trakcie lektury uświadomiłam sobie, że mam szczęście, że nie urodziłam się w średniowieczu, gdzie nie bardzo dbano o higienę i kobiety padały jak muchy przez "lekarzy", którzy zajmowali się nimi, nie myjąc wcześniej rąk.

Czytanie tej książki boli. Nie, nie jest źle napisana. Chodzi mi o to, że jestem kobietą i dobrze wiem, jakie mam w środku bebechy, więc moja wyobraźnia działała na najwyższych obrotach. Byłam w stanie zobrazować sobie, co lekarze robili z pacjentkami i to mnie autentycznie bolało. Nie wiem, co zniosłam gorzej - operacje przetok, usuwanie guzów czy cesarskie cięcia. Kiedy czytałam o tym, w jaki sposób wykonywano te zabiegi, czułam, jak odpływa mi krew z twarzy. Nie chciałabym mieć przeprowadzonej cesarki w tamtych czasach. Nie dość, że robiono ją na żywca, to jeszcze nie do końca później wszystko zszywano.

Autor zwraca uwagę na to, jak dużą rolę na medyczne podejście do kobiety miał Kościół. Lekarzowi przez pewien czas nie było wolno rozebrać pacjentki do badania. Robił wszystko na oślep. Równie dobrze mógłby wróżyć z kości, na to samo by wyszło. Matki musiały rodzić zakryte. Broń Boże, żeby jakiś mężczyzna macał im wtedy między nogami. A jeszcze żeby na to wszystko patrzył... Ogniu piekielny, spal takiego grzesznika. Drogie panie, uwierzcie mi, mamy więcej szczęścia niż nasze przodkinie. Znamy coś takiego jak antykoncepcja, nie musimy iść do lekarza na badanie w specjalnych gaciach i możemy znacznie szybciej wykryć chorobę natury kobiecej.

Początki ginekologii nie były usłane różami. Kobieta miała rodzić dzieci i koniec. A że przy okazji umarła... Trudno, zdarza się. Musiało minąć kilka wieków, by w końcu zaczęto traktować je z szacunkiem. Kościół rwał z tego powodu włosy, ale lekarze przestali się tym przejmować. Ważniejsze było dobro ich pacjentek.

Przeszłam przez tę książkę raz i nie wiem, czy mam na tyle silnej woli, by zrobić to po raz drugi. To kawał dobrej, ale bardzo trudnej lektury. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy będzie w stanie przez nią przejść i do nikogo nie mam o to pretensji. Sami zadecydujcie, czy chcecie przekonać się o tym, jak wyglądały początki ginekologii. Autor nie pozwoli Wam się nudzić, ale też nie da Wam łatwo zasnąć po takiej dawce emocji.

Jurgen Thorwald
Ginekolodzy
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater oraz Wydawnictwu Marginesy.

Tomasz Kubik "Szpiedzy"

Dzisiaj przeniesiemy się trochę w czasie. Mamy rok 1989. Jak dobrze wiecie, nieco się wtedy w Polsce pozmieniało. Gospodarka i polityka potrzebowały powiewu świeżej krwi. Ludzie próbowali odnaleźć się w kapitalizmie. W kraju toczy się wielka gra, w której uczestniczą Niemcy i Rosja. Gra, której antagonizmy sięgają nie tylko czasów zimnej wojny, ale są wynikiem wielowiekowej rywalizacji germańsko-słowiańskiej. Agenci polscy, niemieccy i rosyjscy uwikłani są w międzynarodową i lokalną politykę. I – jak to w świecie agentów bywa – towarzyszą im nieprzerwanie osobiste porachunki, miłość, seks i wielkie pieniądze.

Zupełnie nie wiedziałam, czego mogę spodziewać się po tej książce. Muszę przyznać, że miałam problem z przebrnięciem przez nią. Dlaczego? Nie lubię podziału na literaturę męską i kobiecą, ale ta powieść zdecydowanie bardziej przypadnie do gustu panom. To nie były moje klimaty i kilka razy podchodziłam do lektury. Nie zrozumcie mnie źle. Nie uważam, że Szpiedzy to gniot. Po prostu nie trafili w mój gust literacki. Tak bywa. Nie muszą mi się podobać wszystkie książki świata.

Autor całkiem zgrabnie poradził sobie z opisaniem tamtej rzeczywistości. Ja nie mam prawa pamiętać tego, co się wtedy działo. W 1989 roku nie było mnie nawet w planach. O tym, co się wtedy działo, wiem jedynie z lekcji historii oraz opowieści rodziców. Tomaszowi Kubikowi udało się oddać klimat tamtych czasów. 

Bohaterowie nie zlewają się w bezbarwną całość. Są wyraźni i często nie przebierają w słowach. To zdecydowanie nie jest książka dla czytelników, którzy nie lubią brutalnego świata. Tu nie ma miejsca na sentymenty. Raczej odradzam sięganie po Szpiegów osobom nieprzepadającym za powieściami z polityką w tle. 

Tomasz Kubik
Szpiedzy
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Novae Res.

Katarzyna Misiołek "Dziewczyna, która przepadła"

Wyobraźcie sobie taką historię. Idziecie sobie ulicą. Macie plany na popołudnie i wiecie, że gdy wrócicie do domu, ktoś będzie na Was czekał. Niespodziewanie zostajecie porwani. Przepadacie jak kamień w wodę. Nie widzicie swoich bliskich przez kilka lat. Przerażająca perspektywa, prawda? Niestety, Monika, bohaterka książki, znalazła się w takiej sytuacji. Niezrównoważony psychicznie mężczyzna porwał ją i przez osiem lat więził w piwnicy, pozbawiając kobietę godności i życia, które dobrze znała. Każdy dzień był dla Moniki walką o przetrwanie. Cudem udało się jej uniknąć śmierci. Została uratowana, jednak to, co przeżyła, na stałe odcisnęło piętno na jej psychice. Czy Monika potrafiła odnaleźć się w obcym teraz świecie? Czy mąż czekał na jej powrót? Ilu ludzi będzie chciało zarobić na jej nieszczęściu? Komu będzie mogła zaufać.

Tę książkę pochłonęłam w kilka godzin. Co prawda dobrze wiedziałam, co będzie się w niej działo, ale z zapartym tchem śledziłam bieg wydarzeń. Wraz z Moniką przeżywałam dramat, jaki zgotował jej oprawca. W głowie nie mieściło mi się to, że jeden człowiek może zrobić drugiemu taką krzywdę. Porywacz odarł swoją ofiarę z godności. Zaprogramował ją tak, by robiła to, co on chciał. Patrzenie na to, jak Monika powoli zaczyna zachowywać się według jego upodobania, sprawiało mu przyjemność. Stał się panem jej życia i śmierci.

Czytałam już książki o podobnej tematyce. Każda z nich wywoływała we mnie sporo emocji, nie potrafiłam podejść do lektury obojętnie. Tak było również w tym przypadku. Monika nie była idealna, ale podbiła moje serce. Miałam łzy w oczach, gdy patrzyłam na jej cierpienie. Nie zasłużyła na to, co ją spotkało.

Opisana przez Katarzynę Misiołek historia to fikcja literacka, która niestety mogła wydarzyć się naprawdę. Autorka działa na psychikę czytelnika, serwuje mu bardzo realistyczne opisy i przedstawia bohaterów z krwi i kości. Nie ma tu ani krzty przesady czy sztuczności. Jest za to ludzkie cierpienie. Czytelnicy biernie przyglądają się temu, jak pełna życia kobieta zostaje z dnia na dzień pozbawiona człowieczeństwa.

Opowieść Moniki jest bardzo intymna. Pozwala zajrzeć w najgłębsze zakamarki jej duszy. Na pewno szybko o niej nie zapomnę. To, co wraz z nią przeżyłam, odcisnęło piętno również na mojej psychice. Mam świadomość, że takie rzeczy dzieją się naprawdę i to boli, a zarazem przeraża mnie najbardziej. W trakcie lektury uświadomiłam sobie jedną rzecz. Porwany człowiek już na zawsze będzie żył w więzieniu. Przy odrobinie szczęścia zamieni celę, w której był przetrzymywany, na złotą klatkę.

Jeżeli szukacie dobrej powieści, w której autor skupia się na psychice bohatera i jest w stanie wykreować bardzo wyraźny portret oprawcy, polecam Dziewczynę, która przepadła. Ostrzegam tylko, że nie będzie to łatwa lektura.

Katarzyna Misiołek
Dziewczyna, która przepadła
Wydawnictwo MUZA
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Business & Culture oraz Wydawnictwu MUZA.

Ted Chiang "Historia twojego życia"

Osiem opowiadań. Każde z nich porusza temat związany z inną technologią, która jest dziełem rąk ludzkich lub wytworem obcej cywilizacji. Jednak nie technologia jest tu najważniejsza. Zapytacie się pewnie w tym momencie, co jest w takim razie ma największe znaczenie. Musicie opowiedzieć sobie na to pytanie sami. Nie chcę podać nikomu gotowej interpretacji, tym bardziej, że każdy czytelnik odbierze tę książkę w inny sposób. 

Nie jest to łatwa lektura. Wymaga od czytelnika pełnego zaangażowania. Każe zastanowić się nad tym, co by było gdyby na przykład z wizytą wpadli kosmici, którzy pozwoliliby nam zapoznać się z ich językiem. W jaki sposób zmieniłoby się wtedy nasze odbieranie świata? Co by było gdyby człowiek za pomocą imion mógł ożywiać przedmioty? Jak na rozwój inteligencji wpłynęłoby wstrzyknięcie specjalnego serum?

Moją uwagę najbardziej przyciągnęły Siedemdziesiąt dwie litery oraz ostatnie opowiadanie, Co ma cieszyć oczy. Reportaż. Pierwsze z nich mnie autentycznie przeraziło. Nie potrafię ogarnąć rozumem tego, co działoby się, gdyby ludzie za pomocą odpowiednio dobranych imion, mogli pobudzać przedmioty do życia. Nie wiem, czy odważyłabym się, żeby coś takiego zrobić. Drugą kwestią, jaką tu poruszono, była regulacja liczby urodzeń. To zagadnienie jest nam znane. Patrzcie - Chiny. Moje oczy wychodziły z orbit, gdy czytałam, co ludzie uczeni mają zamiar robić z płodami. Będę mieć po tym senne koszmary. Skoro o oczach mowa. Zastanawialiście się, co stałoby się, gdyby w Waszym mózgu zablokowano obszar odpowiedzialny za rozpoznawanie twarzy? W jaki sposób zaczęlibyście postrzegać ludzi uznanych powszechnie za brzydkich? Czy bylibyście w stanie się w nich zakochać? Czasem mam wrażenie, że to byłoby dobre rozwiązanie. W końcu zaczęłoby się liczyć to, co człowiek ma w środku. Skończyłaby się pogoń za idealnym wyglądem, do którego tak uparcie dążymy. Chociaż skupiłam się na dwóch opowiadaniach, sześć pozostałych także zasługuje na uwagę. Liczę na to, że wstrząsną one Wami i zmuszą do przemyśleń, choć ich lektura momentami może sprawiać nieco trudności. Zwłaszcza, gdy poruszane są kwestie związane z matematyką, którą pewnie nie wszyscy z Was ubóstwiają. 

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy czytelnicy będą chcieli zmierzyć się z tą lekturą. Jest specyficzna. Nie każdemu przypadnie do gustu. Jeśli jednak jesteście fanami science fiction i lubicie czytać opowiadania, polecam ten zbiór. To kawał dobrej, zmuszającej do myślenia lektury. Na pewno prędko o niej nie zapomnicie. Autor Wam na to nie pozwoli. Wybierzcie się z nim w niezwykłą podróż w głąb jego wyobraźni i zastanówcie się nad tym, co on chce Wam powiedzieć.

Ted Chiang
Historia twojego życia
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Księgarskiemu oraz Wydawnictwu Zysk i S-ka.

Jakub Ćwiek "Przez stany POPświadomości"

Kuba Ćwiek, autor, którego pewnie dobrze znacie, zaprasza nas na niezwykłą wyprawę. Wraz ze swoim ojcem i grupką przyjaciół wyruszył do najsłynniejszych znanych z ekranu miejsc.

Sięgając po tę książkę, nieco obawiałam się tego, że nie będę miała pojęcia, o czym Ćwiek opowiada. Wiecie, jeśli chodzi o literaturę, jestem w miarę na bieżąco. Z filmami i serialami jest gorzej. Często czuję się jaskiniowiec, którego właśnie rozmrożono, gdy znajomi schodzą na związane z nimi tematy. Większości tytułów, o jakich wspominają, kompletnie nic mi nie mówią. W tym przypadku było inaczej. Kojarzyłam wszystko, o czym pisał Ćwiek, co niezmiernie mnie ucieszyło. 

Autor opisał swoją wyprawę w zabawny sposób. Roi się tu od anegdot. Moje serca skradła opowieść o próbie zdobycia sukienki Elsy z Krainy Lodu dla córki Kuby Ćwieka. Ojciec obiecał małej Zuzi, że ją dla niej przywiezie. Wydawało mu się, że skoro ta bajka jest na topie, nie powinien mieć z tym większych problemów. Nie wiedział jednak, ile będzie go to kosztowało. Co musiał zrobić? Przekonajcie się sami.

Opowieść Kuby Ćwieka uzupełniają informacje Bartka Czartoryskiego, speca w sprawach dotyczących m.in. zombie. Na końcu znajdują się wspomnienia Radka Teklaka, które rzuciły nieco innego światła na tę wyprawę. Nie mogło obejść się oczywiście bez zdjęć. Autorką większości z nich jest Agata "kreska_" Krajewska, pozostałe wykonano telefonem komórkowym. Podobno miały być gorszej jakości. Ja niczego takiego się nie dopatrzyłam.

Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo zazdrościłam uczestnikom tej wyprawy. Z chęcią też bym się wybrała w taką podróż. Chłonęłam z zainteresowaniem wszystko, o czym mówił Kuba Ćwiek. Dzięki niemu czułam się tak, jakbym faktycznie znalazła się w Ameryce.

Ta książka to gratka dla fanów twórczości Jakuba Ćwieka. Dzięki niej poznacie bliżej autora i dowiecie się, co mu w duszy gra. Przekonacie się, co było inspiracją, by zaczął pisać. Dowiecie się, jakich pisarzy ceni najbardziej i za co.

Pokochałam tę niezwykłą ekipę całym sercem. Zwłaszcza Ojczenasz zdobył moją sympatię. Patrząc na jego zdjęcia, parskałam raz po raz śmiechem. Taki ojciec dzieciom i dziadek wnukom to skarb. Jeśli cenicie sobie pisarski styl Jakuba Ćwieka, sięgnijcie po tę książkę. Ona pozwoli Wam nieco inaczej na niego spojrzeć. Kto wie, może zainspirujecie się i sami postanowicie wybrać się w podróż po szlakach bliskiej Waszemu sercu kultury?

Jakub Ćwiek
Przez stany POPświadomości
Wydawnictwo Sine Qua Non
Kraków 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Sine Qua Non.

Magdalena Niedźwiedzka "Królewska heretyczka"

Mam bzika na punkcie na punkcie powieści historycznych. Czytam je nałogowo. Szczególną słabość mam przede wszystkim do Tudorów, dlatego gdy tylko zobaczyłam w nowościach wydawniczych Królewską heretyczkę, wiedziałam, że muszę przeczytać tę książkę.

Elżbieta I Wielka, królowa-dziewica, była córką Henryka  VIII Tudora i Anny Boleyn. Po śmierci rodzeństwa została królową Wielkiej Brytanii. Wraz z nią do władzy doszedł lord Robert Dudley. Nie wszystkim się to podoba. Mężczyzna jest bowiem synem zdrajcy ojczyzny. Nie jest więc zbyt dobrym mężem na przyszłego króla. Elżbieta ma za nic to, co mówią jej doradcy i nadaje Robertowi kolejne tytuły. W łaski królowej i jej faworyta wkrada się aktor, Filip Sierota. Z czasem okazuje się, że zamierza zrobić coś więcej niż tylko napisać sztukę o Elżbiecie. Co planuje?

Debiutancka powieść Magdaleny Niedźwiedzkiej przedstawia królową-dziewicę w nieco innym świetle. Nadaje jej przede wszystkim współczesnych cech. Niektórym czytelnikom może nie przypaść do gustu to, że ciężko doszukać się w opisywanym przez autorkę Londynie klimatu tamtych czasów. Na początku miałam z tym problemy, ale przyzwyczaiłam się do tego.

Elżbieta I została dość wiernie odwzorowana pomimo tego, że posługiwała się współczesnym językiem. Autorka pokazała jej temperament i pozwoliła nam zobaczyć w niej zagubioną dziewczynkę, która nie potrafiła dorosnąć. Rządy królowej nie były łatwe. Wiele osób podkładało jej kłody pod nogi. Znalezienie prawdziwego sojusznika graniczyło niemal z cudem. Wokół Elżbiety było wielu ludzi. Ona jednak wciąż czuła się samotna i nie mogła zaznać ciepła czy zrozumienia. Od małego była nieustannie porzucana przez najbliższych. W życiu dorosłym wcale nie było lepiej.

W powieści dzieje się sporo. Chociaż liczy ponad 900 stron, czyta się ją błyskawicznie. Od samego początku dałam wplątać się w sieć intryg. Wraz z Elżbietą przeżywałam jej radości i smutki. Patrzyłam na to, jak rozwijały się jej relacje z Robertem Dudleyem. Współczułam królowej, że z racji urodzenia nie miała prawa do tego, by samodzielnie decydować o własnym życiu. Podobnie jak ona nie wiedziałam, komu mogę zaufać. Czarnych charakterów akurat tu nie brakowało.

Intrygował mnie Filip Sierota, to była bardzo tajemnicza postać. Mężczyzna próbował odnaleźć swoje miejsce na ziemi, co nie jest łatwe. Zwłaszcza wtedy, gdy demony przeszłości nie dają o sobie zapomnieć.

Historia i polityka stanowią w tej powieści raczej tło. Na pierwszy plan wychodzi związek Elżbiety I Tudor i Roberta Dudleya. Nieco żałuję tego, że autorka nie skupiła się nieco bardziej na opisaniu ówczesnego społeczeństwa, ale nie uważam, że Królewska heretyczka to zła książka. Wręcz przeciwnie, to kawał dobrej lektury, którą polecam fanom powieści z historią w tle.

Magdalena Niedźwiedzka
Królewska heretyczka
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2016

Mikołajkowy zawrót głowy

Witam Was ciepło w ten Mikołajkowy i chłodny (przynajmniej u mnie) wieczór. Byliście grzeczni? Odwiedził Was Mikołaj? Do mnie przyszedł, kiedy byłam w pracy i zobaczcie, jakie cuda mi przyniósł. Paczucha przywędrowała z Wrocławia ze Sztukatera. Wiem, że dawno nie było u mnie stosików. Postaram się pozbierać kiedyś moje książkowe zdobycze i się nimi pochwalić, muszę tylko znaleźć na to czas. Dziś jest dobry dzień, by się pochwalić najnowszymi zdobyczami. Popatrzcie, co znalazłam w swojej paczce :)

 Stefan Czarnecki "Po drugiej stronie"
Laurelin Paige "Znajdź mnie"
Artur Górski "Po prostu zabijałem"
Aleksander Doba "Olo na Atlantyku. Kajakiem przez ocean"
James R. Doty "Mózg i serce - magiczny duet"
Jurgen Roth "Smoleńsk 2010. Spisek, który zmienił świat"
Charles Dickens "Klub Pickwicka"
Jan Chryzostom Pasek "Pamiętniki"
Sebasstian Skalski "Moje muzy, moje życie bez retuszu i tajemnic"
Andrew Nagorski "Łowcy nazistów"
Luca D'Andrea "Istota zła"
Troisi, Paccini "Przyszliśmy na świat, by nigdy już nie umrzeć"
Monika Zajas "Autodestrukcja"
Weronika Wierzchowska "Życie tak zwyczajne"
Laurell K. Hamilton "Niebiańskie grzechy"
Chauderie, Caligo "Na jej rozkazy"
Joanna Bagrij "Oddech śmierci"
Saroo Bierley "Lion. Droga do domu"
Phill Knight "Sztuka zwycięstwa"
Sara Larsson "Pierwsze kłamstwo"
Katarzyna Świątkowska "Mity medyczne, które mogą zabić"
"Kochaj siebie. Ideal nie doskonałe"
"Nakarm swoje synapsy"

Znacie którąś z tych książek? Coś polecacie? Pochwalcie się też swoimi Mikołajkowymi zdobyczami :)

Maciej Pawlak "Dobry wieczór we Wrocławiu"

Książek o życiu w postapokaliptycznym świecie było już na pęczki. Co do powiedzenia na ten temat ma Maciej Pawlak? Na okładce powieści czytamy: "Minęło ponad dwadzieścia lat od nuklearnej zagłady. Śmierć zebrała obfite żniwo. Nie wszyscy, którzy przeżyli, pozostali tacy sami… Ocaleni wiodą życie w zamkniętej enklawie wrocławskiego dworca. Dla osób, które narodziły się już po Zagładzie, postapokaliptyczna rzeczywistość jest jedyną, jaką znają. Ich codzienność to zmaganie się z ciągłym brakiem pożywienia, leków i życiowej przestrzeni. Każda noc to walka o przetrwanie, a każdy dzień jest zbyt krótką chwilą wytchnienia. W świecie, w którym na każdym kroku czyhają złowrogie hordy dzikich bestii i istot o nadnaturalnych zdolnościach, nic nie przypomina znanego nam świata. Nic poza ocalałymi reliktami wrocławskiej architektury i uczuciami tlącymi się w głębi ludzkich serc. Na domiar złego, na owianym nie najlepszą sławą Rynku pojawia się obca siła. Wpływa ona na umysły ludzkie, czyniąc z nimi dziwne rzeczy. Dla zdesperowanego Michała istnieje tylko jedno rozwiązanie – zawiązać śmiertelnie niebezpieczny sojusz i rozwikłać zagadkę". Pozwólcie, że nie powiem nic więcej na temat fabuły. Nie chcę chlapnąć za dużo.

Jak wspomniałam na samym początku, książek o życiu po apokalipsie było wiele. Nieco obawiałam się tego, że Maciej Pawlak powieli to, co napisali inni. Na szczęście tak się nie stało. Może i fabuła nie jest specjalnie oryginalna, ale nie nudziłam się w trakcie lektury.

Staram się unikać raczej dzielenia literatury na kobiecą i męską, ale w tym przypadku dochodzę do wniosku, że panowie znajdą tu więcej ciekawych dla siebie wątków. Język, jakim posługują się bohaterowie może razić niektórych po oczach. Mnie nie przeszkadzał. Nie wyobrażam sobie, żebym mówiła poezją rodem z Mickiewicza w postapokaliptycznych czasach.

Jest krwawo, ludzie ponoszą straty. Niekiedy bardzo bolesne i trudno się z nimi pogodzić. Brakuje wszystkiego. Każdy stara się walczyć o przetrwanie. Nie jest to łatwe, tym bardziej, że licho nie śpi.

Książkę czyta się szybko. Autor miał pomysł na fabułę i wykorzystał jej potencjał. Nie miałam wrażenia, że czytam po raz kolejny to samo, a to w przypadku powieści o postapokaliptycznym świecie wiele. Jeśli chcecie przekonać się, jak ludzie poradzili sobie z walką w naszym Wrocławiu, możecie przeczytać tę powieść. Nie powinniście być nią rozczarowani. To historia nie tylko o walce o przetrwanie. Na własnej skórze sprawdźcie, do czego są zdolni ludzie doprowadzeni do ostateczności.

Maciej Pawlak
Dobry wieczór we Wrocławiu
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Novae Res.

Anita Demianowicz "Końca świata nie było"

Nie wiem, czy pamiętacie akcję z końcem świata, który według kalendarza Majów miał nastąpić 21 grudnia 2012 roku. Ja nawet pamiętam, co wtedy robiłam. Odwoziłam chomika do koleżanki, która miała się nim zająć, gdy wyjeżdżałam na święta do rodziców. Żartowałam, że najwyżej zginę z transporterem w ręce. Końca świata jednak nie uświadczyłam. Dlaczego jednak o nim wspominam, skoro data ważności już minęła?

Anita Demianowicz chciała zmienić coś w swoim życiu. Po pięciu latach pracy w korporacji postanowiła rzucić robotę i wyrwać się z rutyny. Kupiła więc bilet, spakowała plecak, zostawiła w domu męża i wyjechała na pięć miesięcy do Ameryki Środkowej. Odwiedziła w tym czasie Gwatemalę, Honduras, Salwador i Meksyk. Aby naprawdę dobrze poznać kraje, w których się znalazła, uczyła się języka hiszpańskiego i mieszkała u gościnnych rodzin. Z nimi spędziła Wielkanoc i Boże Narodzenie, uczestniczyła też w barwnych i hucznych procesjach. Podróżowała głównie tzw. chicken busami. Zakochała się w wulkanach i wspięła niemal na każdy, który znalazł się na jej drodze. W dżungli, którą przemierzała z blisko siedemdziesięcioletnim przewodnikiem, tropiła czarną pumę. W dawnej stolicy państwa Majów brała udział w uroczystościach związanych z końcem kalendarza Majów.

Wyjazd do Ameryki Środkowej stał się dla autorki początkiem wielkiej podróżniczej przygody autorki. na tym wyjeździe się nie skończyło. Urzekło mnie podejście jej męża do całej sytuacji. Bożydar nie miał nic przeciwko temu, by żona zostawiła go samego na parę miesięcy. Odwiózł ją na lotnisko, pomógł przygotować się do podróży, a po jej powrocie wyszukał dla niej kolejny tani bilet.

Autorka to prawdziwa baba z jajami. Jak ja jej zazdroszczę uwagi i samozaparcia. By zrozumieć mieszkańców, uczyła się języka hiszpańskiego. Po wyjeździe nie nocowała w hotelach, lecz u miejscowych rodzin. Opowieść kobiety jest pełna pasji. Wraz z nią przeżywałam jej wyjazd za granicę. Anita Demianowicz urzekła mnie swoją szczerością. Nie udawała chojraka. Przyznała się, że odczuwała strach. Wyjechała w nieznane i w sumie nie wiedziała, co ją czeka. Nie zawsze było jej łatwo, lecz nie załamywała rąk, tylko robiła wszystko, by pokonać trudności. Końca świata nie było czyta się jednym tchem. To naprawdę niezwykła opowieść i z wielką chęcią przeczytałabym kolejną książkę autorki, o ile tylko powstanie.

Wiecie, co podoba mi się najbardziej w książkach podróżniczych? Zdjęcia. To dzięki nim przenoszę się wraz z autorami w dalekie strony, których sama pewnie nigdy nie odwiedzę. Póki co mnie na to nie stać. Zdjęcia w Końca świata nie było robią wrażenie. Są niezwykłe, tętnią życiem. Trzeba mieć dobre oko, by zrobić takie fotki. Ogromny szacuj.

Sama chciałabym ruszyć w taką podróż w nieznane, lecz chwilowo brakuje mi na to funduszy i odwagi. Nie umiałabym porzucić swojego życia i tak po prostu wyjechać. Jednak zbyt wiele rzeczy trzyma mnie w Polsce. Dzięki Anicie Demianowicz przeniosłam się do zupełnie innego świata. Poznałam kulturę, o której w sumie niewiele wiedziałam.

To jedna z lepszych książek podróżniczych, jakie miałam okazję w tym roku czytać. Jeśli szukacie dobrej relacji z podróży, której prędko nie zapomnicie, polecam wam Końca świata nie było. Nie powinniście czuć się rozczarowani. Anita Demianowicz w niezwykły sposób opowiada o tym, co przeżyła.

Anita Demianowicz
Końca świata nie było
Wydawnictwo Bezdroża
Kraków 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Bezdroża.

Beata Lewandowska-Kaftan "Afryka jest kobietą"

Afrykańskie kobiety chyba do końca życia będą kojarzyły mi się z matronami, które zostały w brutalny sposób obrzezane. Jaki obraz mieszkanek Afryki przedstawiła mi Beata Lewandowska-Kaftan.

Według afrykańskich obyczajów, zwłaszcza w wioskach, kobieta została stworzona do tego, by urodzić jak najwięcej dzieci. Ich zadaniem jest opiekowanie się domem. Mężczyzna ma jej zapewnić pożywienie. W niektórych rejonach Afryki kobiety, które nie mogą mieć dzieci, nie są poniżane, wręcz przeciwnie. Opiekują się potomstwem pozostałych żon swojego męża i traktują je jak własne. Nikt nie wytyka ich palcami. Nie wszystkie z nich zostały obrzezane. Niektóre plemiona porzuciły ten barbarzyński obyczaj. Kobiety mieszkające poza miastem, są dumne i pewne siebie. Dobrze wiedzą, kim są, mają w sercu silnie zakorzenioną plemienną tradycję. Rola kobiet w wielu plemionach wzrasta. Niektóre z nich zaczynają nawet na siebie zarabiać. Nie wszystkim mężczyznom się to podoba, lecz nie są w stanie nic na to poradzić. Wiedzą, że bez kobiet zbyt długo nie przetrwają.

Pochodzące z Afryki kobiety są jak barwne ptaki. Ubrane w kolorowe ubrania i korale wyglądają pięknie. Chętnie pozują do zdjęć z turystami i żeby na tym zarobić, są w stanie zrobić wiele. Nawet włożyć na siebie dziwne rzeczy, co możecie zauważyć na jednej z fotografii.

Beata Lewandowska-Kaftan pokazuje również to, jak wygląda macierzyństwo afrykańskich kobiet. Jak wspomniałam, mają one wiele dzieci, co nie znaczy, że puszczają je samopas i pozwalają robić im to, co chcą. Przekonajcie się sami, jak wygląda wychowanie dziecka na Czarnym Lądzie. Zastanawialiście się, skąd biorą się dziwne czasem afrykańskie imiona? Autorka to wyjaśnia. Nadanie imienia dziecku to przywilej matki. Przeważnie kojarzy się ono z ważnym wydarzeniem, które towarzyszyło porodowi. Wspomniano tu choćby chłopca o imieniu Erplejn. Nad głową jego rodzącej matki przeleciał samolot, stąd też pomysł na imię.

Ta książka pokazała mi Afrykę z zupełnie innej strony. Przeważnie poznawałam ją z perspektywy mężczyzny, wojownika, który ruszał na polowanie i zapładniał swoje żony, licząc na narodziny kolejnego syna. Beata Lewandowska-Kaftan pozwoliła mi poznać siłę afrykańskich kobiet, ich majestat. Niektóre z nich wzbudzały mój strach, ale przed każdą z nich czułam respekt i zaczynałam je podziwiać. Nie mają w życiu lekko, jednak kroczą przez nie z dumą. Za sprawą autorki mogłam też uczestniczyć w afrykańskim weselu. To była niezwykła lekcja kultury. Jedyny opis wesela z tamtych stron znałam z Białej Masajki i cieszę się, że Beata Lewandowska-Kaftan nieco uzupełniła moją wiedzę na temat ślubnych obyczajów rodem z Afryki. Znajdziecie tu także fotorelację z tego wydarzenia.

Afryka zawsze będzie z jednej strony budzić niepokój, ale również i zachwycać. Beata Lewandowska-Kaftan przeniosła mnie do zupełnie innego świata. Pozwoliła mi spojrzeć na niego swoimi oczami. Jej opowieść uzupełniają przepiękne zdjęcia, dzięki którym Afrykę mamy na wyciągnięcie ręki.

Polecam wszystkim gorąco tę książkę. Dzięki niej w zupełnie inny sposób spojrzycie na Afrykę i mieszkających w niej ludzi. Ja sama dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy i poznałam ludzi, którzy porzucili Europę, by wyjechać do Afryki. Z chęcią jeszcze kiedyś wrócę do tej książki. Sobie i Wam życzę równie dobrych opowieści z podróży. Beata Lewandowska-Kaftan jak potrafi przenieść czytelnika do innej rzeczywistości. Nie będziecie się z nią nudzić na Czarnym Lądzie. Mogę Wam to zagwarantować.

Beata Lewandowska-Kaftan
Afryka jest kobietą
Edipresse Książki
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Edipresse Książki.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #77 Anna Karnicka "Paradoks marionetki. Sprawa Klary B."

"Drogi Martinie,
witamy w progach Kolegium Iluzji i Manipulacji! Nigdy o nas nie słyszałeś? Bardzo dobrze! Nie lubimy przyciągać uwagi. Od wieków sprawujemy władzę zarówno nad waszym światem, jak i nad przylegającymi do niego krainami pogranicza.
Dołącz do nas, a nauczymy Cię kontrolować wszystko i wszystkich. Poznaj naszych adeptów – młodych, zdolnych i bezwzględnych. Poznaj wykładowców – podstępnych, pogrążonych w ponurych knowaniach, uczestniczących w trwających do wieków spiskach.
Stań się jednym z nas! Dołącz do prawdziwych władców!
Erika Ekhart"

Martin ma 19 lat i marzy o tym, by pracować w teatrze lalkowym. Gdy dostaje zaproszenie na egzamin wstępny do prestiżowej Praskiej Szkoły Lalkarzy, czuje, że spełniają się jego marzenia. Jest tylko jeden problem. Chłopak nie ma własnej marionetki, a jej zakup przewyższa możliwości Martina. By zdobyć lalkę, zatrudnia się w sklepie. Szybko jednak okazuje się, że spełnienie marzeń będzie go kosztowało zbyt wiele.

Nie wiem, jak Wy, ale ja za każdym razem czuję ciarki na plecach, gdy widzę marionetki. Zwłaszcza te starej daty. Chyba za dużo horrorów się naoglądałam. Byłam ciekawa, w jaki sposób Anna Karnicka wykorzysta lalki w swojej powieści. Czytaliście kiedyś książkę o szkole lalkarzy? Ja spotkałam się z nią po raz pierwszy i przyznam, że choć nieco obawiałam się tego, co mnie spotka, historia przypadła mi do gustu. Jest w niej nieco fantastyki, ale to mi akurat nie przeszkadzało. Urzekł mnie także motyw egzaminu wstępnego do szkoły lalkarzy. Czegoś takiego jeszcze nie czytałam. Intrygowała mnie szkoła lalkarzy, do której niełatwo było się dostać. Oblanie egzaminu wstępnego oznaczało nie tylko pożegnanie się z marzeniami. Z czym jeszcze? Tego musicie dowiedzieć się sami.

Kim jest tytułowa Klara B.? Dziewczyna była przyjaciółką Martina. Nie podchodziła zbyt optymistycznie do planów Martina i ich kontakt urwał się, gdy chłopak zaczął pracować w sklepiku. Dwa tygodnie później Martin dowiaduje się, że Klara została zamordowana.

Paradoks marionetki. Sprawa Klary B. to powieść raczej dla młodzieży, ale również starsi czytelnicy znajdą tu coś dla siebie. Co prawda dość szybko zorientowałam się, kto zamordował Klarę, lecz niespecjalnie mi to przeszkadzało w lekturze. Współczułam Martinowi utraty przyjaciółki i z uwagą śledziłam to, jak próbuje rozwikłać zagadkę jej śmierci. 

Martin jest nieco zagubiony w świecie. Za wszelką cenę chce spełnić swoje marzenia. Na początku nie byłam do niego specjalnie przekonana, ale z biegiem akcji powoli zaczynałam go rozumieć. Na nerwy zaś grała mi Canelle. Jakoś nie mogłam za nią nadążyć i nie zapałałam do niej ciepłymi uczuciami, choć mamy ze sobą trochę wspólnego.

Ta książka to zapowiedź dobrej serii. Jest tu jeszcze trochę niedociągnięć, lecz myślę, że Anna Karnicka będzie w stanie nad nimi popracować. Nie pogniewałabym się, gdyby nieco dopracowała Martina. Choć zaczęłam go rozumieć, mam wrażenie, że czegoś mu brakowało. Mam nadzieję, że w kolejnej części chłopak nieco dorośnie i rozwinie skrzydła. Zakończenie zachęciło mnie do sięgnięcia po następne powieści autorki. Jestem ciekawa tego, jak potoczą się losy Martina.

Jeśli szukacie lekkiej książki ze zbrodnią w tle, myślę, że spokojnie możecie przeczytać Paradoks marionetki. Opowieść stworzona przez Annę Karnicką wciąga i bardzo szybko mija przy niej czas. Poznajcie Martina i przekonajcie się, czy chcecie wraz z nim spróbować dostać się do szkoły lalkarzy.

Anna Karnicka
Paradoks marionetki. Sprawa Klary B.
Wydawnictwo Genius Creations
Bydgoszcz 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Genius Creations.

Czytelnia po godzinach: #2 Elder Sign

Dzisiaj chcę opowiedzieć Wam o jednej z pierwszych gier, które załatwił dla mnie mąż, gdy na dobre zaczęłam wciągać się w planszówki. Oto Elder Sign. Gra idealna do podróży. Można w nią grać nawet samemu. Jeśli do rozgrywki zasiada więcej osób, trzeba obmyślić strategię przed rozpoczęciem gry. W Elder Signie gra się bowiem zespołowo i albo wygrywają wszyscy, albo wszyscy przegrywają. Innej opcji nie ma. Na zdjęciu widzicie planszę przygotowaną do gry. Przed przystąpieniem do rozgrywki gracze wybierają lub losują przedwiecznego, z którym będą walczyć.

Zasadniczo w trakcie rozgrywki przedwieczny nie robi graczom większej krzywdy. Trzeba tylko zwracać uwagę na jego specjalne umiejętności opisane tuż pod jego nazwą. W przypadku Hastura jest to dodanie jednego doom tokena (mały żetonik po prawej stronie), czyli żetonu, który odlicza czas do przebudzenia przedwiecznego za rozwiązanie zagadki w innym świecie. Zadaniem graczy jest niedopuszczenie do jego przebudzenia poprzez zbieranie Elder Signów (niebieski żeton z gwiazdką). Muszą zebrać ich tyle, ile wynosi liczba nadrukowana w kółku na karcie przedwiecznego. W tym trybie gry można kupować te żetony w miejscu, w którym gracze rozpoczynają rozgrywkę. Dodatki tę możliwość odbierają. W momencie, gdy ścieżka na karcie przedwiecznego zostaje zapełniona, on budzi się i dochodzi do ostatecznej rozgrywki. Gracze wygrywają, jeśli uda im się wyczyścić ścieżkę, wyrzucając odpowiednią kombinację z kostek. Przegrywają, gdy ostatni z nich zostanie wyeliminowany.

Po wyborze przedwiecznego gracze decydują się, jaką postacią zagrają. Mogą ją wylosować lub wybrać. Na zdjęciu obok jest ulubienica mojego męża, Jenny. Każdy z bohaterów ma unikatową umiejętność, która jest opisana na karcie. Większość z nich dotyczy wyłącznie ich samych, jednak jest kilka wyjątków, jak na przykład Mandy, Caroline i Vincent, którzy mogą pomóc innym graczom. Bohaterowie mają na karcie zaznaczoną wytrzymałość psychiczną, fizyczną oraz ekwipunek, z którym rozpoczynają grę. 

Skoro o ekwipunku mowa. Przygotowując grę, należy rozdzielić karty ekwipunku na 4 grupy. Zaklęcia (fioletowe karty), zwykłe przedmioty (żółte karty), przedmioty magiczne (czerwone karty) oraz sojuszników (pomarańczowe karty). Jak wspomniałam, każdy bohater zaczyna z zestawem kart. Można je zdobywać, wymieniając trofea lub jako nagrody za rozwiązanie zadań. Bohaterowie nie mogą niestety wymieniać się przedmiotami. Na zaklęciach można zatrzymać kostkę, która będzie potrzebna do rozwiązania, gdyż tylko Amanda może wykonać więcej niż jedną część zadania na raz. Żółte i czerwone karty przeważnie powodują dodanie dodatkowej kostki, sojusznicy zaś pomagają w wykonywaniu zadań. Większość z nich po pewnym czasie odpada z rozgrywki. 

Elder Sign to gra, w której wykonuje się zadania, rzucając kostkami. Standardowo gracze mają do dyspozycji sześć zielonych kostek. Używając przedmiotów, mogą do tej puli dodać dodatkowe kostki. Żółtą i czerwoną. Większość bohaterów nie ma umiejętności do przekręcania wyniku, jaki wypadnie na kości. Tę umiejętność mają Michael, Harvey i Darell. W wielu przypadkach to bardzo przydatna umiejętność, dlatego ja bardzo często wybieram do rozgrywki Michaela. W wyrzucaniu czaszek jest mistrzem. Kostki można jednak przerzucić, wykorzystując wskazówki.

Rozgrywka rozpoczyna się ułożeniem sześciu zwykłych kart z zadaniami. W naszym przypadku było ich siedem, gdyż musieliśmy dołożyć dodatkową. Kiedy plansza jest gotowa, odkrywa się kartę mitu i czyta się, co jest na niej napisane. W pierwszej turze bierze się pod uwagę tylko to, co jest na dole. Jedna tura wynosi cztery kolejki. Czas odmierza zegar, który możecie zobaczyć na pierwszym zdjęciu. Następnie gracze przechodzą do wykonywania zadań. Fotografia obok przedstawia rozwiązane przez Jenny zadanie. W nagrodę otrzymuje ona tę kartę jako trofeum oraz to, co jest nadrukowane na dole po prawej stronie. To, co widzicie po lewej stronie to kara, którą Jenny poniosłaby, gdyby nie udało jej się wykonać zadania. Pamiętajcie o tym, by przed przystąpieniem do rozwiązywania zadania sprawdzić, jak wyglądają Wasze parametry. Mój mąż jest mistrzem w ginięciu, bo zapomniało mu się zwrócić na to uwagę, a ja nie zdążyłam go zatrzymać. Nikt w tej grze nie umiera tak często jak on. Śmierć bohatera oznacza pociągnięcie kolejnej postaci, ale także doładowanie przedwiecznego, więc dobrze radzę, nie bierzcie przykładu z mojego męża i nie gińcie. Bohatera nie można zmienić w momencie, gdy dochodzi do ostatecznej rozgrywki. Pod koniec rundy następuje przekręcenie wskazówki zegara i kolejny gracz rozpoczyna swoją turę. Każda rozwiązana zagadka jest zastąpiona kolejną. Mogą także pojawić się karty innych światów, w których zadania są nieco trudniejsze, ale i nagrody są bardziej atrakcyjne.

Na kartach mogą pojawić się dodatkowe utrudnienia, czyli potwory. Wtedy gracz potrzebuje więcej kostek i szczęścia, by rozwiązać zadanie, jednak wtedy w nagrodę otrzymuje aż dwa trofea, chyba że co innego mówi opis potwora i dostaje się za niego dodatkowy przedmiot. Tu widzicie, jak Jenny walczy z wiedźmą, wykorzystując dodatkowe przedmioty. Tajemniczy pan na czerwonej kostce to joker, którego można wykorzystać jako dowolny symbol.

Gra wciąga i jest przy niej sporo śmiechu. Bywa też groźnie, gdy mój mąż w kluczowym momencie zapomina, że ma tylko jedno serce, idzie na przygodę, oblewa ją i ginie, bo karą jest utrata dwóch serc. Nie zawsze też siadają rzuty. Gra jeździ z nami na wakacje. Zajmuje niewiele miejsca w walizce i pomaga przetrwać deszczowe dni. Kiedy gramy w nią większą ekipą, jestem czymś w rodzaju guru, które mówi kto gdzie ma iść. Jestem już w to ograna i mniej więcej wiem, co gdzie kogoś czeka. To jedna z najmniej skomplikowanych gier, które mamy w repertuarze. Wymaga jednak logicznego myślenia. Jeden zły ruch może czasem przesądzić o wyniku, dlatego warto między sobą konsultować poszczególne ruchu. Podpowiadanie jest dozwolone i mile widziane, zwłaszcza w przypadku niedoświadczonych graczy. Każda rozgrywka jest inna i nie sposób się znudzić tą grą. Polecamy.

Liczba graczy: 1-8
Wiek: od 13 lat
Czas gry: ok. 60 minut
Losowość w skali 1-10: 7
Złożoność w skali 1-10: 5
Interakcja w skali 1-10: 7
Końcowa ocena gry: 8

Dinah Jefferies "Córka handlarza jedwabiem"

Indochiny Francuskie, rok 1952
Nicole i Sylvie są córkami handlarza jedwabiem, który po śmierci żony wychowuje je samotnie. Kiedy młodsza z nich, Nicole, kończy 18 lat, ojciec otrzymuje posadę u gubernatora i postanawia przekazać rodzinną firmę Sylvie, która według niego jest rozsądniejsza i będzie w stanie mądrze zarządzać majątkiem. Nastolatka otrzymuje zaś niewielki sklepik z jedwabiem w biednej dzielnicy Hanoi. Jak się pewnie domyślacie, nie jest to szczyt jej marzeń. Trwa wojna między Francuzami i Wietnamczykami. Skłócona z rodziną Nicole nie ma pojęcia, po której stronie się opowiedzieć. W jej żyłach płynie krew osób pochodzących z obu krajów. Dziewczyna nie wie też, komu ma oddać swoje serce.

Z rodziną wychodzi się najlepiej na zdjęciu. Nicole coś o tym wie. Od zawsze żyła w cieniu Sylvie, żałując, że ich matka nie żyje. Ma żal do ojca, że postanowił oddać rodzinny interes w ręce starszej siostry. To zdecydowanie nie pomaga im odbudować naruszonych nieco więzi. Na domiar złego Nicole nie wie, kim właściwie jest. Do jakiej narodowości należy. Już dawno nie spotkałam się z tak rozdartą wewnętrznie bohaterką. Na początku Nicole działała mi na nerwy, ale stopniowo zaczynałam ją rozumieć. Mam nadzieję, że i Wy dojdziecie z nią do porozumienia.

Dinah Jefferies stworzyła klimatyczną opowieść, odrabiając przy tym lekcje z historii. Zresztą sama autorka przyznała się, że długo zbierała materiały do książki. Chociaż pojawiają się tu momentami dłuższe opisy, przez które akcja zwalnia, nie czułam się nimi znudzona. Wręcz przeciwnie. To one sprawiły, że wczułam się w klimat tej historii. Czułam niepokój mieszkańców i niemal spróbowałam tradycyjnej wietnamskiej kuchni. O ile mnie pamięć nie myli, to pierwsza powieść o wojnie w Wietnamie, z którą się zetknęłam. Dzięki tej książce spojrzałam nieco inaczej na te wydarzenia.

To idealna powieść na długie wieczory. Akcja rozwija się w niej dość leniwie, ale nie musicie obawiać się o to, że będzie wiało nudą. Nic z tych rzeczy. Autorka nie pozwala na to, byśmy ziewali w trakcie lektury. Wprowadza nas w niepewne czasy i pozwala, byśmy obserwowali Nicole, która szuka miejsca na ziemi. Jej podróż w głąb siebie jest niezwykła. Dziewczyna na naszych oczach zmienia się. Jak? Tego musicie dowiedzieć się sami. Zakończenie historii mnie poruszyło. Nawet zakręciła mi się w oku łza.

Jeżeli szukacie dobrej, klimatycznej powieści, myślę, że właśnie znaleźliście coś dla siebie. Pozwólcie, by Dinah Jefferies zabrała Was do świata orientu pogrążonego w wojnie. Prędko nie zapomnicie tej podróży w czasie.

Dinah Jefferies
Córka handlarza jedwabiem
Wydawnictwo HarperCollins
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu HarperCollins.
Czytelnia mola książkowego © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka