Nie wiem, czy pamiętacie akcję z końcem świata, który według
kalendarza Majów miał nastąpić 21 grudnia 2012 roku. Ja nawet pamiętam, co
wtedy robiłam. Odwoziłam chomika do koleżanki, która miała się nim zająć, gdy
wyjeżdżałam na święta do rodziców. Żartowałam, że najwyżej zginę z
transporterem w ręce. Końca świata jednak nie uświadczyłam. Dlaczego jednak o
nim wspominam, skoro data ważności już minęła?
Anita Demianowicz
chciała zmienić coś w swoim życiu. Po pięciu latach pracy w korporacji
postanowiła rzucić robotę i wyrwać się z rutyny. Kupiła więc bilet, spakowała
plecak, zostawiła w domu męża i wyjechała na pięć miesięcy do Ameryki Środkowej.
Odwiedziła w tym czasie Gwatemalę,
Honduras, Salwador i Meksyk. Aby naprawdę dobrze poznać kraje, w których się znalazła, uczyła się języka
hiszpańskiego i mieszkała u gościnnych
rodzin. Z nimi spędziła Wielkanoc i Boże Narodzenie, uczestniczyła też w barwnych i hucznych procesjach.
Podróżowała głównie tzw. chicken busami. Zakochała
się w wulkanach i wspięła niemal na każdy, który znalazł się na jej drodze. W dżungli, którą przemierzała z blisko
siedemdziesięcioletnim przewodnikiem, tropiła
czarną pumę. W dawnej stolicy państwa Majów brała udział w uroczystościach związanych z końcem kalendarza Majów.
Wyjazd do Ameryki
Środkowej stał się dla autorki początkiem wielkiej podróżniczej przygody autorki. na tym
wyjeździe się nie skończyło. Urzekło mnie podejście jej męża do całej sytuacji.
Bożydar nie miał nic przeciwko temu, by żona zostawiła go samego na parę
miesięcy. Odwiózł ją na lotnisko, pomógł przygotować się do podróży, a po jej
powrocie wyszukał dla niej kolejny tani bilet.
Autorka to
prawdziwa baba z jajami. Jak ja jej zazdroszczę uwagi i samozaparcia. By
zrozumieć mieszkańców, uczyła się języka hiszpańskiego. Po wyjeździe nie
nocowała w hotelach, lecz u miejscowych rodzin. Opowieść kobiety jest pełna
pasji. Wraz z nią przeżywałam jej wyjazd za granicę. Anita Demianowicz urzekła
mnie swoją szczerością. Nie udawała chojraka. Przyznała się, że odczuwała
strach. Wyjechała w nieznane i w sumie nie wiedziała, co ją czeka. Nie zawsze
było jej łatwo, lecz nie załamywała rąk, tylko robiła wszystko, by pokonać
trudności. Końca świata nie było
czyta się jednym tchem. To naprawdę niezwykła opowieść i z wielką chęcią
przeczytałabym kolejną książkę autorki, o ile tylko powstanie.
Wiecie, co podoba
mi się najbardziej w książkach podróżniczych? Zdjęcia. To dzięki nim przenoszę
się wraz z autorami w dalekie strony, których sama pewnie nigdy nie odwiedzę.
Póki co mnie na to nie stać. Zdjęcia w Końca
świata nie było robią wrażenie. Są niezwykłe, tętnią życiem. Trzeba mieć
dobre oko, by zrobić takie fotki. Ogromny szacuj.
Sama chciałabym
ruszyć w taką podróż w nieznane, lecz chwilowo brakuje mi na to funduszy i
odwagi. Nie umiałabym porzucić swojego życia i tak po prostu wyjechać. Jednak
zbyt wiele rzeczy trzyma mnie w Polsce. Dzięki Anicie Demianowicz przeniosłam
się do zupełnie innego świata. Poznałam kulturę, o której w sumie niewiele
wiedziałam.
To jedna z
lepszych książek podróżniczych, jakie miałam okazję w tym roku czytać. Jeśli
szukacie dobrej relacji z podróży, której prędko nie zapomnicie, polecam wam Końca świata nie było. Nie powinniście
czuć się rozczarowani. Anita Demianowicz w niezwykły sposób opowiada o tym, co
przeżyła.
Anita Demianowicz
Końca świata nie było
Wydawnictwo Bezdroża
Kraków 2016
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Bezdroża.