Każda kobieta jest piękna. Czasem tylko urodzie trzeba trochę pomóc. W jaki sposób o wygląd dbały nasze prababcie i babcie? Na to pytanie w swojej najnowszej publikacji postarała się odpowiedzieć Aleksandra Zaprutko-Janicka.
Kiedyś nie było tylu kosmetyków. Nasze kosmetyczki są wypchane po brzegi specyfikami zawierającymi pół tablicy Mendelejewa i jeszcze zajmują zdecydowaną większość walizki. Nie mówię o tym, że ważą czasem tyle, że i Pudzianowski by sobie z nimi nie poradził. Nasze prababcie nie miały ich pod ręką, a mimo to dobrze wyglądały. Jak to było możliwe? To proste, korzystały z tego, co miały pod ręką. Sięgały po naturalne sposoby, które były im dobrze znane. One same przekazywały je potem swoim córkom. Dzięki tej publikacji dowiadujemy się także tego, jak wyglądała rewolucja w makijażu oraz przechodzenie do coraz bardziej odważnych strojów. Ich zakładanie wymusiło na kobietach konieczność lepszego zadbania o wygląd ciała. Nie można było przecież pokazać nieogolonych nóg czy brzydkich stóp. To było nie do pomyślenia.
Publikację połyka się jednym tchem. Ma swój klimat, ale trudno mi ją zakwalifikować do konkretnej kategorii. To nie był poradnik ani lekcja historii o kosmetykach. O ile wcześniejsze publikacje Aleksandry Zaprutko-Janickiej mnie zachwycały, tak z tą mam pewien problem. Jaki? Całość jest podzielona na kilka części. Każda z nich opowiada o pielęgnacji innej części ciała. O niektórych rzeczach wiedziałam, o innych dowiedziałam się dopiero z lektury. Niestety muszę przyznać, że nie wszystkie części były równe pod względem merytorycznym. Pojawiały się niedokończone myśli, które nie do końca rozumiałam. Jej poprzednie publikacje były moim zdaniem bardziej pod tym kątem przemyślane. Nie wiem, dlaczego nie wszystko tu zagrało. To mnie trochę rozczarowało.
Autorka ma jednak lekkie pióro i potrafi przyciągnąć czytelnika do lektury. Łączy ze sobą to, co znane i nieznane, tworząc całkiem niezłą mieszankę. Miała swoje wady, o czym wspomniałam, ale koniec końców nie była wcale taka zła. Powiem więcej, chętnie do niej jeszcze kiedyś powrócę i będę polecać ją dalej.
Myślę, że warto sięgnąć po tę publikację, chociażby ze względu na to, żeby przekonać się, jak z biegiem czasu zmieniało się podejście do wyglądu zewnętrznego kobiety. Jeszcze jakiś czas temu nosiły ubrania, które nie odsłaniały zbyt wiele, bo tylko porządnie ubrana żona była dobrą wizytówką statecznego męża. My dzisiaj nie chodzimy tak ubrane. Mało tego, przywiązujemy większą wagę do zmiany odzieży. Pogląd na higienę osobistą też mamy zupełnie inny niż nasze prababcie.
Na końcu rozdziałów są podane porady sprzed lat dotyczące sposobu dbania o omawianą wcześniej część ciała. Autorka przyznała, że niektóre metody wypróbowała na sobie. Ja przyznam szczerze, że nie jestem na tyle odważna. Podejrzewam, że moje próby zakończyłyby się totalną katastrofą i ofiarami w ludziach. Już chyba wolę się świecić od nadmiaru pierwiastków i mieć sprawdzone kosmetyki. Stare metody do mnie nie przemawiają. Wolę nie eksperymentować.
Znajdziecie tu kilka perełek i przekonacie się, jakich specyfików używały dawniej kobiety, by nieco podrasować swój wygląd. Myślę, że ta publikacja bardziej zainteresuje panie niż panów, choć nie chcę generalizować i zniechęcać kogokolwiek do lektury. Sami zadecydujcie, czy chcecie czytać o dawnych sposobach na dbanie o urodę. Moje zdanie na temat książki znacie.
Aleksandra Zaprutko-Janicka
Piękno bez konserwantów
Wydawnictwo Znak
Kraków 2016
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
dziękuję Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Znak.