Strony

niedziela, 24 lipca 2016

Wyzwanie książkowe chleba i igrzysk: #1 Katarzyna Michalak "Bezdomna"

Kochani, chciałam, żeby to wyzwanie wyglądało troszkę inaczej, ale chwilowa złośliwość rzeczy martwych i awaria sprzętu nie pozwoliły mi na nagranie filmiku z recenzją. Będę nad tym pracować i mam nadzieję, że ta sprawa jakoś się rozwiąże. Póki co, muszę radzić sobie w tradycyjny sposób.

Na początku parę słów wyjaśnienia, skąd wziął się pomysł na to wyzwanie. Byłam bardzo ciekawa tego, co Wy czytacie. Na blogach, które czytam, książki często się powtarzają i chciałam znaleźć coś nowego, dlatego poprosiłam Was o to, byście dorzucili mi chleba do igrzysk i w dalszym ciągu o to proszę. Przeglądając Wasze propozycje, znalazłam parę powieści, o istnieniu których nie miałam pojęcia. Bardzo mnie to ucieszyło :) mam nadzieję, że mój zapał się nie osłabi i co jakiś czas będę dzieliła się z Wami opiniami na temat książek, które mi zaproponowaliście. Tyle ode mnie, czas na recenzję.

Katarzyna Michalak to autorka, którą albo się uwielbia, albo zupełnie nie rozumie się jej fenomenu. Ja należę do tej drugiej grupy. Mam wrażenie, że zasiada ona do pisania, gdy ma wenę. Przelewa swoje myśli na papier czy do komputera i nie czyta potem tego, co stworzyła i rodzą się z tego kwiatki. Sama czasem tak mam, a później, gdy wracam do starych tekstów, zastanawiam się, co autorka miała na myśli i gdzie miała głowę, kiedy pisała recenzje.

Główną bohaterką Bezdomnej jest Kinga Król. Kobieta, którą życie porządnie kopnęło w pośladki. Mąż ją zdradził, straciła dziecko i w końcu wylądowała na ulicy. Postanowiła odebrać sobie życie. Los jednak chciał inaczej. Samobójcza próba zakończyła się niepowodzeniem, a kobieta dostała drugą szansę, której postanowiła nie zmarnować. Czy to znaczy, że jej kłopoty się skończyły? Nic z tego. Wciąż w jej otoczeniu były osoby, które nie do końca jej dobrze życzyły.

Tę książkę czyta się szybko, to trzeba przyznać, ale nie powiem, żeby lektura sprawiła mi przyjemność. Katarzyna Michalak stara się poruszyć na kartach swojej powieści ważne tematy, takiej jak bezdomność i depresja poporodowa, ale nie wychodzi jej to na dobre. Chciała powiedzieć za dużo, więc wszystko potraktowała po łebkach i nie przygotowała się do pisania. Ma spore braki w kwestiach chorób psychicznych i tego, jak wygląda bezdomność w sumie też. Swoją niewiedzą krzywdzi osoby, o których pisze. Powiela stereotypy. Osoby chude są w porządku, mają w życiu lepiej, osoby puszyste są nieudacznikami i na dodatek nie da się ich lubić. Demonizuje ludzi chorych psychicznie, nie mając pojęcia, na czym właściwie polega choroba, z którą się zmagają.

Nie lubię autorów, którzy starają się mnie wzruszyć, wykorzystując cudze nieszczęścia. Katarzyna Michalak wspomina o małej Madzi z Sosnowca i robi to w bardzo wyrafinowany sposób. Nie powinna tego robić. Doszło do tragedii, nie żyje dziecko, szafowanie wyrokami nie jest w porządku. Nazywanie jej matki, za przeproszeniem "kurwą", nie stawia autorki w dobrym świetle.

Mam sporo zastrzeżeń, jeżeli chodzi o bohaterów. Wszyscy są fałszywi i nie da się ich polubić. Aśka Reszka - dziennikarka, która dochodzi do celu po trupach i posługuje się językiem osiedlowych dresów. Sama pracuję w tej branży i gdybym zachowywała się jak ona - już dawno wyleciałabym z roboty. Kinga Król - teoretycznie powinna wzbudzać litość, ale jest wyrafinowana. Nie byłam w stanie ogarnąć jej rozumem. Panowie jakoś też nie przypadli mi do gustu.

Nie rozumiem zachwytów nad tą książką. Mnie nie urzekła. Sporo w niej niedorzeczności. Mieszkanie w dobrej dzielnicy w Warszawie można wynająć za 300 zł. Po dwóch latach szef przyjmuje byłego pracownika z otwartymi ramionami, nie wypominając mu, że zniknął z dnia na dzień bez słowa. Ślub cywilny unieważnia się w kościele. Dlaczego? Tego nie wiem. A z bezdomności wychodzi się po kąpieli i ubraniu koronkowej bielizny.

Komu można polecić tę książkę? Fankom Katarzyny Michalak, które jeszcze nie miały okazji, by się z nią zapoznać. Czy spodoba się reszcie czytelników? Tego nie wiem. Ja w każdym razie za kolejne spotkanie z tą autorką raczej podziękuję.

Kochani, czekam nadal na Wasze propozycje odnośnie książek do lektury. Swoje typy podawajcie, pisząc w komentarzu "Chcę chleba i igrzysk" i podając propozycję. Jestem głodna kolejnych wrażeń :)

Katarzyna Michalak
Bezdomna
Wydawnictwo Znak
Kraków 2013

sobota, 23 lipca 2016

O tym, jak Zaczytana za mąż się wydała

Agata z bloga Naczytane zainspirowała mnie do opisania moich przygotowań do ślubu. Napisała, że chętnie przeczytałaby mój elaborat o naukach przedślubnych. Kochana, mówisz - masz. Oto moja przedślubna historia.

Przed wstąpieniem w związek małżeński w obliczu Boga, narzeczeni muszą odbyć nauki przedmałżeńskie i spotkać się w poradni życia rodzinnego z osobą, która wyjaśni im, jak działa naturalne planowanie rodziny. My mamy to już dawno za sobą. Jak to u nas wyglądało?

Nauki przedślubne
Słyszałam na ten wiele opowieści. Legend niemalże. Z niektórych powstałyby niezłe horrory. Nasze w sumie nie były aż takie złe. Na początku było spotkanie z księdzem. Całkiem przyjemne. Mówił, jak wygląda ceremonia, co trzeba zrobić, jeśli chce się wziąć ślub z osobą z innej wiary i takie tam. Powiedział, że małżonkowie muszą pamięta o tym, że od chwili ślubu mąż i żona mają być dla siebie najważniejsi. Inaczej małżeństwo nie ma racji bytu. Zgadzam się z nim. Nie wyobrażam sobie tego, żeby którekolwiek z rodziców miało być dla mnie ważniejsze od męża. To z nim zakładam rodzinę i to on zostanie ze mną, kiedy dzieci opuszczą rodzinny dom, by zacząć żyć własnym życiem. Po tym całkiem przyjemnym spotkaniu przyszedł czas na konfrontację z jedną z pań z poradni. Podziwiam samą siebie, że to wytrzymałam. Dowiedziałam się, że wszyscy ludzie, którzy używają antykoncepcji, są mordercami. Nieważne, w jaki sposób się zabezpieczacie, i tak według tej pani pójdziecie do piekła i będziecie się smażyć w kotle. Mam tylko nadzieję, że będziecie mieć doborowe towarzystwo. Mało tego. Kobiety, które biorą tabletki antykoncepcyjne, są całe pokryte plamami (i tu pól sali się zaczęło sobie przyglądać). Jedyną słuszną metodą jest naturalne planowanie rodziny. Dlaczego? Uważajcie, trzymajcie się mocno i odłóżcie jedzenie czy picie na bok. Nie chcę, żebyście się czymś zadławili. Gotowi? Ta metoda jest skuteczna, bo afrykańskie kobiety stosują ją od wieków i w ten sposób regulują liczbę urodzeń. Nie wiem, jak Wy, ale ja padłam. Dodatkowo pani porównała dzieci z in vitro do mułów. Są nieludzkimi stworzeniami, hybrydami, chorują na wszystkie choroby świata i nie mogą się rozmnażać. Pani nie zapomniała też o aborcji. Dochodzi do niej w momencie, gdy kobieta połyka tabletkę antykoncepcyjną. To grzech. Nie można usunąć dziecka nawet wtedy, kiedy życie matki jest zagrożone. Ma się poświęcić i urodzić dziecko. Koniec, kropka. Aha i nie ma mowy o braniu tabletek antykoncepcyjnych ze względów zdrowotnych. Są inne metody leczenia. Po spotkaniu z tą kobietą, zwątpiłam w sens istnienia, a czekało mnie jeszcze jedno spotkanie z inną panią z poradni. Ta na szczęście była zupełnie inna. Bardzo sympatyczna. Mówiła z sensem i chciało się jej słuchać. Łopatologicznie wyjaśniła, jak wygląda kobiecy cykl. Nawet mój mąż to załapał i uradowany powiedział, że to się zgadza. W końcu zakumał, co miałam na myśli, kiedy mówiłam, że to nie ja, a moje hormony. Teraz już mi nic nie wypomina.

Poradnia życia rodzinnego
Chcecie wiedzieć, co zrobić, żeby mieć dziecko? Idźcie do poradni życia rodzinnego. Tam stara panna wszystko Wam opowie. Co usłyszycie? Że będziecie mieli tyle dzieci, ile Pan Bóg da. I nieważne, że na kolejne Was nie stać. Będzie biednie, ale wesoło, bo jedynacy i dzieci, które mają tylko brata albo siostrę są nieszczęśliwe. To coś tu się nie zgadza. Ja mam tylko siostrę i nie narzekam. W jaki sposób począć dziecko? Modląc się i chodząc na pielgrzymki. Ewentualnie uprawiając seks z mężem/żoną, ale to tak w ostateczności. I jeszcze są moje ukochane wykresy temperatury. Totalnie czarna magia. Równie dobrze pani mogła mi je tłumaczyć, tańcząc taniec plemienny i śpiewając przy tym w suahili. Tyle samo bym zrozumiała. Ale przynajmniej mogłabym potańczyć razem z nią. Miałam wrażenie, że przeniosłam się do innej rzeczywistości. Nie do końca wiedziałam, co ja tam robię, ale na szczęście to mam już za sobą.

Kwestia nazwiska
Na koniec sprawa najbardziej sporna. Zmieniać nazwisko czy nie. Ja jestem przeciwniczką zmiany nazwiska. A ile się nasłuchałam, że powinnam, bo żona musi przyjąć nazwisko po mężu. Guzik prawda, może, ale nie musi. Powinnam to żyć z mężem w zgodzie. Aktualnie moje nazwisko ma w sumie 20 liter, jeśli dodać kreskę, to 21. To był mój świadomy wybór. Dodałam drugi człon do swojego panieńskiego. Nie gryzą się i przynajmniej jestem oryginalna. Chyba nikt w Polsce tak się nie nazywa :)

Dziękuję, jeśli dotrwaliście do końca. Chętnie poznam Wasze przedślubne historie, jeżeli macie takowe na swoim koncie. Pozdrawiam :)

piątek, 22 lipca 2016

Królewskie Piątki: #11 Stephen King "Łowca snów"

Tak, wiem, ostatnio moje piątki z Kingiem kuleją, ale zbliżający się wielkimi krokami ślub bardzo skutecznie krzyżuje moje plany. Już zadowolona siadam z książką w ręku, a tu dzwoni telefon, że coś się z przygotowaniami posypało i jestem już, natychmiast, teraz, najlepiej zaraz albo wczoraj potrzebna. Ale dość o mnie, czas na Kinga.

Czterej kilkunastoletni chłopcy zrobili coś wspaniałego, coś wielkiego i dobrego - coś, co odmieniło ich życie. Połączeni telepatyczną więzią kroczyli przez lata różnymi ścieżkami, które jednak w końcu doprowadziły ich do drewnianego domku w środku lasu. Tam ich drogi musiały się rozejść: niektórych czekała śmierć, innych zaś los gorszy od śmierci: ucieczka w głąb własnego umysłu przed bezwzględnym, drapieżnym, nieznającym litości przeciwnikiem - początkowo całkowicie nieludzkim - tym groźniejszym im bardziej upodabniał się do człowieka. Uwolnić ich od tego koszmaru mógł tylko ten piąty, ten, który kiedyś pomógł im wznieść się ponad przeciętność, który połączył ich na długie lata, który znacznie więcej dawał niż brał - prawdziwy łowca snów...

Mam z Łowcą snów straszny problem. Czytanie książki zajęło mi ponad miesiąc. Nie tylko ze względu na ślubną gorączkę i na to, że to była gruba cegła. Nie potrafiłam skupić się na lekturze. Wydaje mi się, że King mógłby spokojnie zmieścić całą akcję na 200 stronach, 300 w porywach szaleństwa. Niektóre opisy były zbędne, ich czytanie mnie nużyło. Początek był kiepski, potem coś zaczęło się dziać, ale po pewnym czasie znów powiało nudą. I tak było w kółko. Gdybym miała zrobić wykres dotyczący fabuły, przypominałby sinusoidę.

Sam pomysł na fabułę nie był zły. Książka, w której pojawiają się kosmici, mogła nawet się udać. Ostatnimi czasy nie zdarzało mi się trafiać na powieści z ufoludkami w tle. Niestety tak się nie stało. King średnio zna się na przybyszach z obcej planety. Zabiera się za nich z pupy strony. Niespecjalnie do mnie to wszystko przemówiło. Myślałam, że autor podejdzie do sprawy w inny sposób. Tym razem trochę za bardzo poniosła go fantazja.

Nieco problemów sprawiły mi przeskoki czasowe. Fakt, w niektórych miejscach mieszanie teraźniejszości z przeszłością wychodziło Kingowi dość dobrze, ale zdarzały mu się wpadki, przez które wytrącałam się z rytmu i nie bardzo potrafiłam znów wgryźć się w powieść. Nie jestem jasnowidzem i zdarzało się, że nie rozumiałam, co autor miał na myśli. Opowiadał o tajemniczym wydarzeniu z przeszłości, które było szalenie ważne, ale nie zdradzał, co to było. Trzeba było się tego domyślić. To było ponad moje siły.

Nie było łatwo, ale postanowiłam dokończyć książkę. Mimo wszystko byłam ciekawa zakończenia, które było całkiem niezłe. Gdybym miała ocenić Łowcę snów w skali od 1 do 10, dałabym jej mocne 5. Aż tak strasznie nie było. Ostatnio trafiam na dość średnie powieści Kinga. Chyba czas sięgnąć po klasykę mistrza grozy.

Stephen King
Łowca snów
Wydawnictwo Albatros
Warszawa 2014

czwartek, 21 lipca 2016

Jennifer Lopez "Prawdziwa miłość"

Uwielbiam Jennifer Lopez. Mam na swojej mp3 sporo jej kawałków, oglądałam też wszystkie filmy z jej udziałem. Może nie każdy mi się podobał, ale mam do tej artystki słabość i sentyment, dlatego też bez wahania postanowiłam sięgnąć po jej książkę Prawdziwa miłość. Co w niej znalazłam?

To opowieść o miłości.
Zaczęło się od jej utraty. Czułam, jakby mój świat nagle się rozsypał. Potem była podróż, która mnie odmieniła. Podczas przygotowań do światowej trasy koncertowej - pierwszej w mojej karierze - musiałam stawić czoła dużym wyzwaniom i pokonać paraliżujący lęk, lecz dzięki moim niezwykłym dzieciom wyszłam z tego silniejsza niż kiedykolwiek. To historia o tym, jak odkryłam najprawdziwszą ze wszystkich miłości - tak o swojej książce pisze Jennifer Lopez.

Pamiętam, jak na portalach plotkarskich rozpisywano się na temat rozwodu gwiazd z Markiem Anthonym. To był szał. Trzeci rozwód w jej karierze, jeśli dobrze liczę. Było mi jej żal. Dzięki tej książce zrozumiałam, co czuła, gdy małżeństwo, o które tak walczyła, legło w gruzach.

By nie zwariować, Jennifer Lopez wyrusza w trasę koncertową. Zabiera w nią dwoje dzieci: Maxa i Emme. Swoje skarby, które trzymają ją przy życiu. W swojej autobiografii opowiada nie tylko o bezgranicznej miłości do nich, ale także o tym, w jaki sposób przygotowywała się do tak ważnej dla niej trasy.

Czytając tę książkę, czułam, jak wypełnia mnie spokój. Wraz z Jennifer Lopez przeżywałam jej wzloty i upadki. Artystka wyłania się z opowieści przede wszystkim jako matka, która musiała zastąpić swoim dzieciom oboje rodziców. To ją przerażało. Nie chciała odbierać Maxowi i Emme szczęśliwego dzieciństwa, ale wiedziała, że jeśli zostanie z mężem, maluchy uznają, że kłótnie rodziców to coś normalnego. Artystka podkreśla, że dzieci robią nie to, o co się je prosi, lecz to, co widzą u swoich rodziców. Trudno jest się z tym nie zgodzić.

Nie myślałam, że ta książka tak bardzo mnie poruszy. Jestem pod ogromnym wrażeniem, że Jennifer Lopez zdecydowała się na to, by w ten sposób otworzyć się przed fanami. Opowiedziała o swoim rozwodzie bez koloryzowania. Podziwiam ją za odwagę. Takie szczere książki lubię. Artystka pokazała się nam nie w taki sposób, jak chciałaby, żebyśmy ją widzieli – nie robi z siebie kobiety idealnej. Wręcz przeciwnie, uświadamia nam, że ma wady. Zupełnie inaczej na nią przez to wszystko spojrzałam. I ukłon w jej stronę za to, że o swoim byłym mężu mówiła raczej ciepło. Jakby nie było, jest ojcem jej dzieci. Pokazała klasę. W publikacji pojawia się wiele zdjęć. Pochodzą one z różnych okresów – od dzieciństwa Jennifer Lopez po fotki z trasy koncertowej. Nie brakuje fotografii, na których pojawiają się Max i Emme. Nawet były mąż kobiety przewinął się na kilku stronach. Jedyne, czego żałuję to fakt, że nie ma pod nimi podpisów. One uzupełniłyby tę historię. Owszem, domyślałam się, co na nich jest, ale brakowało mi kilku słów na ich temat od Jennifer Lopez. To mój jedyny zarzut wobec Prawdziwej miłości.

Polecam książkę fanom artystki i wszystkim tym, którzy lubią sięgać po autobiografie gwiazd. Jennifer Lopez otworzyła przed nami swoje serca i zafundowała nam bardzo emocjonalną opowieść. Warto ją poznać.

Jennifer Lopez
Prawdziwa miłość
Wydawnictwo Edipresse Książki
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Edipresse Książki.

środa, 20 lipca 2016

Jessie Burton "Miniaturzystka"

Pozwólcie, że przeniesiemy się do Holandii do czasów, gdy rozkwitał handel, a rolą kobiety było siedzenie w domu i nie wtrącanie się w życie mężczyzn.

Osiemnastoletnia Nella Oortman staje u drzwi posiadłości swojego poślubionego niedawno męża, Johannesa Brandta. Liczy na to, że zacznie u jego boku szczęśliwe życie. Nie ma pojęcia, jak bardzo się myli. Zamiast małżonka wita ją jego siostra, Marin. Kobieta nie jest zbyt uprzejma dla swojej bratowej. Nella zaciska jednak zęby i czeka z utęsknieniem na Johannesa. Kiedy ten w końcu wraca do domu, nie poświęca żonie zbyt wiele czasu. Nie wykazuje zainteresowania nią. Jedyne, co dla niej robi, to kupuje jej domek dla lalek. Wyposażenie do niego wykona dla dziewczyny tajemniczy miniaturzysta. Nella na początku będzie zachwycona jego pracą. Szybko jednak zachwyt przerodzi się w strach, gdy kolejne elementy wyposażenia będą do złudzenia przypominały meble i sprzęty z domu, w którym mieszka. Co więcej, w rodzinie Brandtów zacznie dochodzić do dziwnych wydarzeń, które w osobliwy sposób zapowie tajemniczy miniaturzysta.

Bardzo długo czekałam na lekturę tej książki i miałam wobec niej ogromne wymagania. Czy zostały spełnione? Powieść na pewno ma niesamowity klimat. Autorka przenosi czytelników do zupełnie innego świata. To niezapomniana podróż w czasie. Mało tego, Jessie Burton postanowiła poruszyć na kartach Miniaturzystki dość kontrowersyjne tematy. W XVII wieku nikt nie mówił głośno o homoseksualizmie. To był śmiertelny grzech, po odkryciu którego sodomitę mogła czekać nawet śmierć. Nie rozmawiano również na temat seksu pozamałżeńskiego. Rasizm był wtedy na porządku dziennym, ale nikogo nie dziwiło traktowanie służby z góry. To było normalne. Sama Nella jest zdziwiona pozycją służby w domu męża. Podkreśla, że w jej rodzinnym domu podwładni nie mogliby pozwolić sobie na taką zażyłość z chlebodawcą.

To bardzo dobry literacki debiut, który pozostawia po sobie niedosyt. Autorka nie daje czytelnikom odpowiedzi na wszystkie rodzące się w trakcie lektury pytania. Nie uważam jednak, by była to wada. Ta nuta tajemniczości nie przeszkadzała mi. Nie wiem, czy byłabym usatysfakcjonowana, gdybym wszystko dostała na tacy.

Nella była w moich oczach małą dziewczynką, którą ktoś ubrał w ubrania mamy i kazał jej udawać dorosłą. Nie była raczej gotowa do zamążpójścia. Pogląd dziewczyny na instytucję małżeństwa był dla mnie bardzo naiwny. Nella nie wiedziała, co to znaczy być żoną. Kiedyś matki nie rozmawiały z córkami na takie tematy. Rzucały dziewczyny na głęboką wodę. Młoda pani Brandt wiedziała tylko tyle, że krew miesiączkowa chroni przed dzieckiem. Jej wiedza na temat własnej seksualności i planowania rodziny była znikoma. Johannes praktycznie w ogóle nie pojawia się w powieści. Jest duchem, ale zdążył mnie do siebie skutecznie zniechęcić. Nie przepadałam również za jego siostrą. Nie przepadam za oziębłymi kobietami, które wszystkich trzymają na dystans. Dopiero pod koniec przekonałam się do niej i spojrzałam na nią z innej strony.

Trochę żałuję, że nie natknęłam się na tę książkę zimą. Wtedy jej klimat pewnie jeszcze bardziej by mnie urzekł, chociaż i tak jestem oczarowana Miniaturzystką. Nie myślałam, że wywoła we mnie tyle emocji. Końcówkę przepłakałam. Z chęcią kiedyś wrócę do tej historii, a jeśli Wy jej jeszcze nie znacie, możecie się za nią rozejrzeć. Polecam.

Jessie Burton
Miniaturzystka
Wydawnictwo Literackie
Warszawa 2014

wtorek, 19 lipca 2016

Rosy Edwards "Wyznania randkowiczki"

Sama siebie nie poznaję, ale na moim blogu zaczyna pojawiać się sporo lekkiej, babskiej literatury. To pewnie jest spowodowane ślubnymi przygotowaniami. Zdecydowanie lepiej "wchodzą mi" teraz tego typu książki. Nie mam głowy do kryminałów.

Rosy Edwards jest typową dwudziestokilkulatką. Pracuje dużo, zarabia znacznie mniej, niż by chciała. Oszczędza na jedzeniu, ale wydaje fortunę na kosmetyki. Jest nastawiona na karierę, jedynie nie wie w jakiej branży mogłaby ją zrobić. Uwielbia swoje życie w pojedynkę, ale część jej marzy o wielkiej miłości. Po kilku nieudanych randkach ze znajomymi znajomych (czytaj: byciu zmuszonym do umówienia się z najniższym/najgłupszym/najdziwniejszym znajomym), decyduje się założyć konto na Tinderze, aplikacji która zrewolucjonizowała świat wirtualnych randek. Nauczyło ją to kilku niepisanych zasad: zawsze odrzucaj faceta z czarno-białym zdjęciem profilowym (rudy lub brzydki); noszącego kapelusz (łysy); nie stojącego obok czegoś skalowalnego (170 cm i niżej). Wyznania randkowiczki to szczery i dowcipny głos pokolenia dzisiejszych dwudziestokilkulatków - taki opis czytamy na okładce. Jakie są moje wrażenia po lekturze?

Na pewno nie zgodzę się z tym, że ta książka to głos pokolenia dzisiejszych dwudziestokilkulatków. Tak się składa, że jeszcze łapię się do tej grupy wiekowej, nie czuję się tak, jakby to była historia o mnie. Niespecjalnie polubiłam tytułową randkowiczkę. Jej zachowanie działało mi na nerwy.

Książkę czyta się szybko, to fakt, ale czy wciąga? Nie powiedziałabym. Nie byłam zbyt specjalnie zainteresowana tym, co będzie działo się dalej. Rozważania Rosy na temat oczekiwania na wymarzonego księcia mnie nużyły. Bohaterka była porównywana do Bridget Jones. Nie zgodzę się z tym. Wiele jej do niej brakuje.

Jeśli szukacie powieści, przy której się odprężycie, myślę, że możecie zaryzykować i przeczytać Wyznania randkowiczki. Mnie nie porwały, ale może Wam się spodobają.

Rosy Edwards
Wyznania randkowiczki
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Warszawa 2015

poniedziałek, 18 lipca 2016

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #66 Dick Lehr, Gerard O' Neil "Pakt z diabłem"


W zeszłym roku wszedł do kin film Pakt z diabłem. Mękoliłam Panu Mężowi, żeby mnie na niego zabrał, ale nie było zmiłuj, nie zgodził się. W sumie do tej pory nie widzieliśmy tego filmu. Nie wiem, czy mamy żałować, czy nie. Przeczytałam za to książkę. Jakie są moje wrażenia?

Pakt z diabłem to historia o największym skandalu w historii FBI. John Connolly i James Whitey „Siwy” Bulger dorastali razem na brutalnych ulicach Bostonu Południowego. Kilkadziesiąt lat później, w połowie lat siedemdziesiątych, spotkali się ponownie. Connolly był już ważną postacią w bostońskim oddziale Federalnego Biura Śledczego, Bulger został ojcem chrzestnym lokalnej irlandzko-amerykańskiej mafii. Kierował się zasadą „Jeśli nikt nie widział, nic się nie wydarzyło”. Brudny układ mający na celu doprowadzenie do ruiny włosko-amerykańskiej mafii w zamian za ochronę, której udzielano Bulgerowi – wymknął się spod kontroli i sprowokował serię zabójstw, przejęcia przez Bulgera kontroli nad handlem narkotykami w dzielnicy, zarzutów o wymuszenia haraczy, a ostatecznie do największego skandalu wywiadowczego w historii FBI.

Przyznam szczerze, że spodziewałam się czegoś więcej po tej książce. Fakt, to kawał dobrej, dziennikarskiej roboty, autorzy napracowali się, zbierając materiały, ale jak dla mnie cała ta opowieść była nieco nudna i przegadana. Liczyłam na akcję i jestem rozczarowana.

Bohaterowie historii żyją obok siebie. Nie widzimy tego, jakie łączyły ich relacje. To mi przeszkadzało, brakowało emocji. Nie ma tu praktycznie żadnych dialogów. Ich szczątkowe ilości pojawiają się pod koniec książki. Czułam się przytłoczona datami i suchymi faktami. Męczyłam tę publikacje dobre 2 tygodnie. Miałam problemy z dotarciem do końca. Jeżeli jesteście nastawieni na mocne wrażenia, lepiej darujcie sobie Pakt z diabłem autorstwa Lehra i O'Neila. Będziecie rozczarowani. Jeśli jednak nie macie nic przeciwko dobremu reportażowi i daty Wam niestraszne, możecie przeczytać tę książkę.


Dick Lehr, Gerard O' Neil
Pakt z diabłem
Wydawnictwo Marginesy
Warszawa 2015

niedziela, 17 lipca 2016

Wyniki konkursu urodzinowego

Witajcie :)
zgodnie z obietnicą, ogłaszam wyniki urodzinowego konkursu. Ze zwycięzcami skontaktuję się w ciągu tygodnia. Wybaczcie mi obsuwy czasowe, ale mam na karku weselne przygotowania i jako przyszła pani młoda nie wiem już jak się nazywam :P

Zacznijmy od "Domina" - Agnes, nie miałaś konkurencji - książka jest Twoja :)

"To się da!"
  1. Barbara Fijołek
  2. Gab riela
  3. Ann

"Marzenia na agrafce"
  1. Iza Batraniec
  2. Beata Kandzia
  3. Katarzyna Kwiatkowska
  4. Melisa Anonim
  5. Mylene
  6. Bronisław B
  7. Julia Annab


Agnes, Gab riela i Iza - oto nasze zwyciężczynie :)
Gratuluję Wam serdecznie, wypatrujcie maila ode mnie.
Dziękuję wszystkim za udział w zabawie :)

czwartek, 14 lipca 2016

Marta Kosakowska "Antydepresanty"

Nie jestem fanką Mariki. Owszem, kojarzę ją z telewizji, ale gdybyście kazali mi zanucić jej piosenkę, obawiam się, że niewiele by z tego wyszło. Postanowiłam jednak zapoznać się z Antydepresantami. Dlaczego? Wydawała mi się bardzo ciepłą osobą, gdy prowadziła The Voice of Poland i chciałam się przekonać, co ma do powiedzenia. Jakie są moje wrażenia po lekturze?

Marta Kosakowska otwiera przed czytelnikami swoje serce. Każdy z 20 rozdziałów kończy się tekstem piosenki wokalistki. Marika opowiada nie tylko o muzyce. Pozwala nam poznać swoją rodzinę. Kobieta ma czworo rodzeństwa: dwóch braci i dwie siostry. Możemy dzięki lekturze przekonać się, z kim łączą ją najbliższe relacje. Nie chcę streszczać wam tej książki. Musicie ją przeczytać sami.

Antydepresanty czyta się błyskawicznie. Pochłonęłam tę pozycję w ciągu paru godzin. Za oknem lał deszcz i trzaskały pioruny, a ja przeniosłam się do zupełnie innego świata. Magicznego. Marika ma bardzo lekkie pióro. Nie byłam w stanie oderwać się od lektury. Sięgając po nią, nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Nie czytałam żadnej recenzji, więc nie miałam pojęcia, co myślą na temat tej książki inni. Trochę bałam się tego, że autorka podkoloryzuje swoje życie. Na całe szczęście nie zrobiła tego. Opowiedziała nie tylko o sukcesach, ale również o porażkach. Przyznaje, że jej największym niepowodzeniem było pierwsze małżeństwo. Zanim sięgnęłam po Antydepresanty, nawet nie wiedziałam, że była kiedyś mężatką.

Jestem absolutnie oczarowana tą książką. Nie myślałam, że wywrze na mnie tak duże wrażenie. Ogromny szacunek dla autorki. Będę szczera – nie znajdziecie tu nic szczególnie odkrywczego, a mimo to Antydepresanty mają w sobie to coś, co sprawia, że czytelnik ciągle jest głodny wrażeń. Nie umiem tego zbyt ładnie ubrać w słowa, musicie mi to wybaczyć.

Uwielbiam książki, które wzbudzają we mnie emocje. Ta właśnie taka była. Czytając o rodzinie Mariki, wspominałam swoich nieżyjących już dziadków. Wspomnienia z dzieciństwa odżyły na nowo i w trakcie lektury na mojej twarzy pojawiły się łzy. Uświadomiłam sobie, jak bardzo za nimi tęsknię. Oni byli moimi antydepresantami i mam nadzieję, że gdziekolwiek są, nadal mnie wspierają i są dumni z tego, kim jestem.

Całość publikacji uzupełniają ilustracje. One nadają jej niezwykłego klimatu. Bez nich nie byłaby taka sama. Na użytkowników smartfonów czeka też niespodzianka. Jaka? Ja wam tego nie zdradzę. Jeśli chcecie się przekonać, co ma w zanadrzu autorka – poszukajcie jej książki, weźcie telefon w dłoń i delektujcie się bonusem.

Myślę, że Antydepresanty można spokojnie kupić komuś jako prezent. Obdarowana osoba powinna być zadowolona. Nie chodzi mi o to, że książka będzie ładnie wyglądać na półce, bo ma twardą oprawę i jest porządnie wydana. Mam na myśli przede wszystkim to, co znajdziecie w środku. Nie jestem w stanie porównać tej publikacji z czymś innym. Jest wyjątkowa. Tego nie można jej odmówić. Naprawdę warto poświęcić jej swój czas.

Pozwólcie Marice opowiedzieć o tym, co gra w jej duszy. Uwierzcie mi, tej lektury na pewno prędko nie zapomnicie. Daje pozytywnego kopa, przywołuje wspomnienia, wywołuje na twarzy uśmiech, sprawia też, że czytelnik popada w zadumę, ale warto czasem zatrzymać się na chwilę i pobyć z samym sobą. Polecam.


Marta Kosakowska
Antydepresanty
Wydawnictwo Edipresse
Warszawa 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Portalowi Sztukater i Wydawnictwu Edipresse.

wtorek, 12 lipca 2016

Małgorzata Hayles "Sekretne życie Roberty"

Poznajcie Robertę. To nie jest piękna, długowłosa blondynka. Kobieta ma nadwagę, jest duża. Od małego wypiera się swojej kobiecości. Pracuje w zakładzie pogrzebowym, opiekuje się matką i wiedzie dość nudne życie. Nikomu nie zwierza się z tego, co czuje. Pewnego dnia sprowadza do domu starą kanapę w kwiatki, którą ktoś postanowił wyrzucić. Znajduje w niej pocztówkę wysłaną przed laty z Francji do mężczyzny mieszkającego w sąsiedztwie. Roberta zauważa, że kartka jest podpisana jej imieniem. Postanawia rozwiązać zagadkę tajemniczej pocztówki i dowiedzieć się, co stało się w Paryżu 20 lat temu.

Do sięgnięcia po tę książkę zachęciła mnie okładka. Potrzebowałam czegoś lekkiego do czytania. Nie spodziewałam się po Sekretnym życiu Roberty zbyt wiele. Podejrzewałam, że będzie to książka, którą przeczytam i może zapamiętam na jakiś czas. Przyznam szczerze, że nieco się nad nią męczyłam. Miałam wrażenie, że fabułą jest momentami przegadana. 

Roberta to kupka chodzącego nieszczęścia. Ja nie mówię, że każda główna bohaterka ma być piękna, młoda i popularna. Szare myszki są w porządku, ale czytanie o cudzych niepowodzeniach przez cały czas jest nużące. Nie polubiłam Roberty. Jej postawa przyprawiała mnie o stany depresyjne. Nie dogadałybyśmy się. Swoje pięć groszy dorzucała jeszcze matka kobiety. W sumie nie wiem, która z nich była większą marudą. Nie przypadły mi również do gustu starsze siostry Roberty. Zadufane w sobie despotki. Miałam ochotę jednej i drugiej nakopać do pośladków. Jedynie karmiący gołębie Wojtek wzbudził moją sympatię.

Ta książka nie pozostanie na długo w mojej pamięci. Nie sięgnę po nią raczej drugi raz. Jedno spotkanie z Robertą zdecydowanie mi wystarczy. Trochę za dużo było tu filozofowania. Jeśli lubicie powieści, w których akcja rozwija się powoli i nie odstraszają Was ciągnące się opisy przemyśleń bohaterów, możecie spróbować zmierzyć się z Sekretnym życiem Roberty, może spodoba się Wam bardziej niż mnie.

Małgorzata Hayles
Sekretne życie Roberty
Wydawnictwo Black Publishing
Warszawa 2015

poniedziałek, 11 lipca 2016

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #65 Sebastian Fitzek "Odprysk"

Jak wiecie, lubię powieści, które wbijają mnie w fotel i nie pozwalają spać spokojnie. Zafascynowana Pasażerem 23 postanowiłam po raz kolejny dać szansę Sebastianowi Fitzkowi. Co czekało mnie tym razem? Przekonajcie się sami.

Na okładce czytamy: "Odprysk metalu tkwi w karku Marca Lucasa i w każdej chwili może go sparaliżować. Ale dla niego to bez znaczenia. W wypadku samochodowym stracił żonę i nienarodzone dziecko. Sam przeżył i obwinia się o ich śmierć…

Jest na granicy szaleństwa i dlatego zgodziłby się usunąć ze swojej pamięci wszystkie wspomnienia. Jeszcze nie wie, że cierpienie zamieni się wtedy w koszmar. I nie wie, że ten koszmar już się zaczął. Na drzwiach swojego mieszkania widzi inne nazwisko, klucze nie pasują do zamka, a otwiera mu kobieta w ciąży. To jego żona, która zginęła kilka tygodni wcześniej… Marc Lucas jest człowiekiem, którego nie ma i nigdy nie było. Chociaż istnieje i nadal pamięta. Ale tego też przestanie być pewny…"

Brzmi mrocznie, prawda? Czy faktycznie tak było? Czy opis wydawcy pokrywa się z treścią powieści? Tak. Na początku nie do końca wiedziałam, o co chodzi. Miałam problem, żeby wczuć się w klimat Odprysku. Gdy w końcu dowiedziałam się, w co wplątał się Marc, zaczęłam układać wszystko w logiczną całość i przepadłam z książką na kolanach.

Autor tak dobrze mną manipulował, że w pewnym momencie zadałam na głos pytanie "ale że jak?". Nie byłam w stanie przewidzieć tego, co się wydarzy. Prawda i fikcja zlewały mi się w jedno. Nie wiedziałam, komu można ufać i zdarzało się, że musiałam zrobić sobie chwilę przerwy, bo to, co czytałam, nie było na moją psychikę. Uwierzcie mi, wiele w życiu przeczytałam mocnych opisów, ale niektóre fragmenty wywoływały u mnie gęsią skórkę.

Jeżeli lubicie thrillery psychologiczne, bardzo dobrze trafiliście. Odprysk to mocna, wciągająca lektura. Czegoś takiego jeszcze nie było w literaturze. Autor stanął na wysokości zadania i zaserwował czytelnikom literaturę z najwyższej półki. Pojawiają się tu bohaterowie, o których prędko nie zapomnicie, choć oni właśnie to próbują zrobić. Co to znaczy? Tego już musicie dowiedzieć się sami. Polecam.


Sebastian Fitzek
Odprysk
Wydawnictwo Amber
Warszawa 2016

niedziela, 10 lipca 2016

Martyna Wojciechowska "Kobieta na krańcu świata 2"

Uwielbiałam oglądać Kobietę na krańcu świata. To jeden z moich ulubionych programów podróżniczych. Czekałam na niedzielne przedpołudnia z Martyną Wojciechowską. Lubiłam zwiedzać wraz z nią egzotyczne kraje. Pozwólcie, że dziś opowiem Wam o książce, w której poznacie kilka niezwykłych kobiet z różnych części globu.

Nie będę streszczała Wam historii tych kobiet, jeśli chcecie, poznajcie je sami. Pozwólcie, że zatrzymam się chwilę w Tajlandii. Kojarzycie kobiety, które mają na szyjach obręcze? Wyglądają jak żyrafy i są turystyczną atrakcją. Noszą pierścienie nie tylko dlatego, że tak robiły ich mamy i babcie, ale również dla zysku. Martyna Wojciechowska poznaje jedną z "żyraf". Podróżniczka miała okazję, by na własnej skórze przekonać się, jak wygląda chodzenie w takich pierścieniach. Podziwiam ją za odwagę. Ten felieton pokaże Wam, ile w tym zwyczaju jest tradycji, a ile chęci zysku. Dowiecie się także, co dzieje się, gdy kobieta ściągnie obręcze z szyi. 

Nie wszystkie historie, które przedstawiła Martyna Wojciechowska, przyciągnęły moją uwagę. Niespecjalnie zainteresowały mnie losy pilotki z Tanzanii. Jakoś nie mogłam się do niej przekonać. Działała mi na nerwy także mama hipopotama, Shirley. Była dla mnie fałszywa i zależało jej wyłącznie na pieniądzach.

Martyna Wojciechowska ma lekkie pióro. W bardzo interesujący sposób opowiada o kobietach z różnych stron świata. Jest wnikliwą obserwatorką. Obala kilka stereotypów i pokazuje, jak wygląda życie w egzotycznych miejscach, które my znamy przeważnie tylko z przewodników turystycznych. Zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak wygląda opieka nad ludźmi niewidomymi mieszkającymi w Etiopii? Jeśli nie, tekst podróżniczki może Wami wstrząsnąć. Sama nie umiałam długo się po nim pozbierać. Dzięki tej książce inaczej spojrzałam także na gejsze. Okazało się, że moja wiedza na ich temat jest niewielka.

Polecam książkę wielbicielom literatury podróżniczej. To kawał dobrej relacji z wypraw w dalekie miejsca. Dodatkowo jest wypełniona pięknymi zdjęciami, które przenoszą nas w zupełnie inną rzeczywistość. 

Martyna Wojciechowska
Kobieta na krańcu świata 2
Wydawnictwo G+J
Warszawa 2010

czwartek, 7 lipca 2016

Leslie Carrol "Królewskie romanse"

Do lektury tej książki zbierałam się od ponad roku. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy w Empiku, pomyślałam, że muszę zasilić nią swoją biblioteczkę. Pan Mąż, który tam ze mną był, nie podzielał mojego zapału. Niemal siłą odciągnął mnie od ułożonych na stoliku książek. Postanowiłam jednak dopiąć swego i przeczytać Królewskie romanse. Jakiś miesiąc temu uradowana przytachałam sobie tę cegłę z biblioteki. Jakie są moje wrażenia po lekturze?

Pewnie wspominałam, że jestem siostrą historyczki i w sumie trzeba się bardzo postarać, żeby jakimkolwiek faktem historycznym mnie zaskoczyć. Uwierzcie mi, siostra od małego raczyła mnie smakowitymi historycznymi kąskami i w sumie najpierw nauczyłam się tego, kto z kim sypiał, a potem tego, kiedy kto zasiadł na tronie. Liczyłam, że Leslie Carroll czymś mnie zaskoczy i przeliczyłam się. Nie zaskoczyło mnie bujne życie erotyczne Ludwika XIV ani podboje miłosne carycy Katarzyny. O tym wiedziałam od dawna. Byłam też świadoma tego, że Karolina Matylda Hanowerska wiernością nie grzeszyła. Pozostali bohaterowie też nie pokazali nic, czego wcześniej bym nie wiedziała. Nie do końca rozumiem, dlaczego autorka postanowiła do grona cudzołożników dorzucić matkę królowej Elżbiety II i jej męża oraz Williama i Kate. Jakoś nie pasowali mi do reszty bohaterów. Nie zdradzali swoich współmałżonków, tylko jako osoby pochodzące z królewskich rodzin, związali się z osobami z ludu. Ale żeby od razu nazywać ich relacje romansem? To do mnie nie przemawia.

Książkę czytało się szybko, Leslie Carroll ma lekkie pióro, gawędziarski styl opowiadania. Nie pokazała mi jednak niczego nowego. Nie było nawet zdjęć, które chętnie bym zobaczyła. Powiem Wam, że mam bardzo mieszane uczucia wobec tej publikacji i nie mam pojęcia, jak mam ją ocenić. Czy mogę ją komuś polecić? Myślę, że tak. To gratka dla osób niemających zbyt dużego pojęcia o historii, można bowiem dowiedzieć się o faktach, o których nie poznało się raczej w szkole. Nie wypada w końcu mówić uczniom kogo dany król obracał. Historycznym maniakom raczej odradzam sięganie po Królewskie romanse. Nie znajdą tu nic odkrywczego i mogą mieć poczucie straconego czasu. Trochę tak jak ja.

Jestem nieco rozczarowana tą publikacją. Byłam na nią nakręcona, liczyłam na historyczne smaczki i musiałam obejść się smakiem. Szkoda.

Leslie Carroll
Królewskie romanse
Wydawnictwo MUZA
Warszawa 2014

środa, 6 lipca 2016

Stefan Sarda "Opowiem ci mroczną historię"

Opowiem ci mroczną historię to pierwszy zbiór opowiadań autorstwa Stefana Dardy. Jego powieści przypadły mi do gustu i byłam ciekawa, jak będzie z krótszymi formami wypowiedzi. Jakie są moje wrażenia po lekturze?

Zbiór zawiera 9 opowiadań. Po pochlebnych recenzjach innych czytelników, byłam nastawiona na ciekawe literackie przeżycia. Musiałam obejść się smakiem. Opowiadania grozy autorstwa Stefana Dardy nie przestraszyły mnie. Żadne z nich nawet specjalnie nie przypadło mi do gustu. W trakcie lektury miałam wrażenie, że gdzieś już to czytałam. Nie znalazłam tu niczego oryginalnego, a na to liczyłam.

Książkę czyta się szybko, to fakt. Autor ma lekkie pióro. Posługuje się prostym językiem. Rozdziały są krótkie, więc czytelnik nie męczy się w trakcie lektury. Akcja opowiadań dzieje się w Polsce. Stefan Darda dość dobrze odwzorował w książce nasze realia. Pod tym względem nie mogę się do niczego przyczepić.

Miałam wrażenie, że jak na opowiadania grozy, język autora jest zbyt grzeczny. Nie chodzi mi o to, żeby Darda rzucał mięsem na prawo i lewo, ale brakowało mi w narracji i dialogach pazura. Było za spokojnie.

Czytelnicy mogą przekonać się, co zainspirowało autora do napisania poszczególnych opowiadań. Niektóre inspiracje mogą zaskoczyć.

Czy polecam ten zbiór opowiadań? Chciałabym, ale nie potrafię tego zrobić. Mnie rozczarował. Liczyłam na coś lepszego.

Stefan Darda
Opowiem ci mroczne historie
Wydawnictwo Videograf
Chorzów 2014

wtorek, 5 lipca 2016

Shaun Usher "Listy niezapomniane. Tom II"

Rok temu na moim blogu pojawiła się recenzja pierwszego tomu Listów niezapomnianych. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Wydawnictwo Sine Qua Non zamierza wydać kolejną część tego niezwykłego zbioru. Pozwólcie, że dziś Wam o nim opowiem.

Co czeka na Was tym razem? Dowiecie się, co Albus Dumbledore odpisał pewnemu mugolowi, który chciał zostać nauczycielem obrony przed czarną magią. Przeczytacie o tym, jak Marge Simpson zareagowała na to, gdy Barbara Bush powiedziała, że film o jej rodzinie jest głupi. Poznacie historię małej dziewczynki, która z obawy przed wojną, postanowiła napisać list do rządzących. Pojawi się także polski akcent m.in. list Karola Wojtyły do Lusi tuż po wyborze na papieża.

Z niecierpliwością czekałam na lekturę tego tomu. Poprzedni przypadł mi do gustu i byłam ciekawa tego, co zaserwuje mi Shaun Usher. Nieco obawiałam się, że to, co najlepsze, zostało już pokazane. Nic bardziej mylnego. To swojego rodzaju podróż w czasie, która pokazuje ludziom, co trapiło ich przodków, z czego się cieszyli. Możemy zajrzeć wgłąb duszy znanych i lubianych osób.

Nie chcę streszczać tego, co tu znajdziecie, ale opowiem o dwóch listach, które wywarły na mnie największe wrażenie. Brian Keith był żołnierzem, który stacjonował podczas II wojny światowej w Afryce. Tam poznał Dave'a. Wojskowi zapałali do siebie miłością. Chcieli po zakończeniu wojny wrócić do domu razem i stworzyć szczęśliwą rodzinę. Los jednak chciał, że do domu wrócił tylko Brian. W swoim liście wspomina moment, gdy się poznali. Na nowo przeżywa moment rozstania i liczy na to, że Dave darzy go tymi samymi uczuciami, gdziekolwiek jest. Nigdy nie czytałam wyznania miłosnego mężczyzny do ukochanego i zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie. Bardzo przeżyłam też list Juana Gelmana do wnuka. Jego syn i synowa trafili do obozu koncentracyjnego. Kobieta była w ciąży. Juan przez wiele lat nie wiedział, co stało się z dzieckiem i postanowił napisać do niego przepiękny, wzruszający list. Czytając go, płakałam i mam łzy w oczach za każdym razem, gdy patrzę na słowa dziadka do wnuka lub wnuczki. Macarena Gelman, bo tak nazywa się jego wnuczka, ma szczęście, że zostanie jej po dziadku taka pamiątka, świadectwo czystej i bezgranicznej miłości.

Shaun Usher pozwolił nam poznać ludzi w różnych momentach ich życia. Przeżywaliśmy z nimi radość, smutek, ból, cierpienie, samotność, a czasem nawet towarzyszyliśmy im tuż przed śmiercią. Możliwe, że listy, które przeczytaliśmy, to jedyna pamiątka, jaka po nich została. Nie ma drugiej takiej publikacji. Jestem nią absolutnie oczarowana. Jest przepięknie wydana i przepełniona uczuciami. Magiczna. Polecam każdemu, bez wyjątku.

Shaun Usher
Listy niezapomniane. Tom II
Wydawnictwo Sine Qua Non
Kraków 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Sine Qua Non.

niedziela, 3 lipca 2016

Kelli Estes "Jedwabna opowieść"

Wiem, że moje plany czytelnicze zmieniają się jak w kalejdoskopie. Wszystkich tych, którzy czekają na Dardę, proszę o cierpliwość. Pozwólcie, że dziś opowiem Wam o innej książce.

Inara przyjeżdża na wyspę do posiadłości zmarłej ciotki. Odnajduje tam misternie wyszyty kawałek materiału. Postanawia dowiedzieć się, skąd on tam się wziął. Poszukiwania odpowiedzi na dręczące ją pytania doprowadzają ją do Mei Lien - chińskiej dziewczyny, która 100 lat temu zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Prawda odkryta przez Inarę okazuje się szokująca i na zawsze zmienia życie jej rodziny. Jaką tajemnicę kryje kawałek materiału? Co stało się z Mei Lien?

To opowieść prowadzona dwutorowo - w teraźniejszości i przeszłości. Muszę przyznać, że choć przeszłość była mroczna, tam podobało mi się zdecydowanie bardziej. Widać, że autorka odrobiła pracę domową. Czytając o przeszłości, czułam jej niezwykły klimat. Już dawno nie czytałam książki, która w tak realistyczny sposób opisywałaby to, jak traktowano w Ameryce w XIX wieku Chińczyków. Wiedziałam, że nie mieli łatwego życia, ale i tak miałam łzy w oczach, gdy czytałam o Mei Lien. Nie zasłużyła na to, co spotkało jej rodzinę. Wiecie, co podobało mi się w tej bohaterce? Była bardzo tajemnicza. Intrygowała mnie. Z niecierpliwością śledziłam jej losy i ciągle chciałam wiedzieć o niej więcej.

Z tego, co mi wiadomo, Jedwabna opowieść to literacki debiut autorki. Jest magiczny. Akcja dzieje się powoli, stopniowo, po nitce do kłębka próbujemy wraz z Inarą odkryć sekret Mei Lien. To kawał dobrej i bardzo emocjonalnej lektury. Bardzo często wzruszałam się przy niej. I czułam też gniew. Lubię powieści, które nie pozwalają przejść obok siebie obojętnie. Ta właśnie taka była.

Ta książka to nie tylko niezwykła, tajemnicza opowieść o żyjącej przed 100 laty kobiecie. To także lekcja historii. Nie dla każdego znanej. Co prawda to, co wydarzyło się w powieści, nie było oparte na faktach, ale taka historia mogła mieć miejsce. Polecam.

Kelli Estes
Jedwabna opowieść
Wydawnictwo Kobiece
Białystok 2016

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję
Wydawnictwu Kobiecemu.

piątek, 1 lipca 2016

Królewskie Piątki: #10 Stephen King "Bazar złych snów"

Za lekturę tej książki zabierałam się ładnych parę miesięcy. Widziałam co prawda, że ma dość dobre opinie, ale nie umiałam się zmotywować do lektury. W końcu mi się udało.

Opowiadania w wykonaniu Kinga jakoś niespecjalnie do mnie przemawiały. Na Bazar złych snów napaliłam się jak dzik na szyszki. Skoro tyle osób go polecało, coś musiało w nim być. Czy na pewno? Moim zdaniem nie do końca. To zbiór 21 opowiadań, poruszających przeróżne tematyki. Są opowiadania obyczajowe oraz takie z nutką horroru w tle. Pozwólcie, że nie będę ich streszczać, bo mogłabym nie skończyć do jutra.

Muszę przyznać, że męczyłam się nad tą książką. W sumie nie wiem, co mam o niej myśleć. To taki zlepek wszystkiego i niczego. Żadne opowiadanie nie zdobyło mojej szczególnej sympatii. Chociaż może Nekrologi coś tam we mnie poruszyły, bo je moim zdaniem czytało się najlepiej i nie mam co do tej historii większych zastrzeżeń.

Chociaż okładka może budzić przerażenie, opowiadania nie są straszne. W wielu wiało nudą. Miałam wrażenie, że teksty są niedopracowane, napisane dla samej idei pisania. Początki historii były całkiem niezłe, zakończenia już niekoniecznie. Jakby King nie miał pomysłu, w którą stronę pociągnąć fabułę. I nie wymyślił raczej nic nowego, tylko odgrzewał stare kotlety.

Miałam wobec tej książki ogromne wymagania i czuję się rozczarowana. Nawet nie wiecie, jak bardzo. Byłam głodna wrażeń, liczyłam na Kinga z najwyższej półki i dostałam bardzo przeciętny zbiór z opowiadaniami, który męczyłam przez jakiś czas. Przed każdym opowiadaniem autor stara się wyjaśnić, co skłoniło go do napisania owej historii. Czy było to konieczne? Jak dla mnie nie. Te wyjaśnienia niewiele wnosiły. Można było spokojnie je pominąć. Przyznam bez bicia, że po pewnym czasie przestałam je czytać. 

Nie umiem polecić Wam tej książki, choć sięgając po nią, myślałam, że tak będzie. W końcu Bazar złych snów, jeśli się nie mylę, zgarnął nagrodę portalu Lubimy Czytać za najlepszy horror w 2015 roku. Panie King, chyba się pogniewamy. Nie wiem, jak Wy, ale ja myślę, że czas powrócić do książek mistrza z początków jego twórczości, a nowości zostawić na bliżej nieokreślone później.

Stephen King
Bazar złych snów
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2015