Paulina Młynarska "Na błędach"

Przyznam się bez bicia, że zanim zorientowałam się czym właściwie jest feminizm, na widok pani Pauliny Młynarskiej reagowałam dość alergicznie. Nie byłam w stanie także słuchać lub czytać jej wypowiedzi. To po prostu było ponad moje siły. Minęło kilka lat. Dorosłam, parę rzeczy zrozumiałam i doszłam do wniosku, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Może nie należę do zapalonych fanek tej dziennikarki, ale w wielu kwestiach się z nią zgadzam.

Na błędach! to druga książka Pauliny Młynarskiej, z którą miałam styczność. Pierwszą był Kalendarzyk niemałżeński napisany wraz z Dorotą Wellman. O czym jest najnowsza publikacja autorstwa pani Młynarskiej? O życiu. Tak można chyba najkrócej opisać tę książkę. Jej autorka sporo w życiu przeszła. Dość wcześnie została matką, ma na swoim koncie cztery rozwody, wspomnienia związane z początkami aktorstwa nie należą do najprzyjemniejszych, nie ma wyższego wykształcenia, a pomimo to, jest cenioną dziennikarką. Jak tego dokonała? Żyjąc własnym życiem, na przekór innym. Spotykam się z opiniami, że to niemiła osoba, która swoją postawą zraża do siebie ludzi. Dlaczego zraża? Bo głośno mówi o tym, o czym inni wolą nawet nie myśleć. Nie boi się poruszać problemów związanych z aborcją czy antykoncepcją, co w naszym kraju wywołuje prawdziwe lawiny. I w najnowszej książce nie zapomniała o tym problemie. Popieram w stu procentach jej postulat dotyczący poszerzenia edukacji seksualnej w szkole. Mogę być za to tępiona, proszę bardzo, ale słuchając wypowiedzi dzisiejszych nastolatków na ten temat, sama chętnie zastosowałabym wobec nich terapię wstrząsową.

Podoba mi się podejście pani Pauliny do macierzyństwa. Ona sama matką została dość wcześnie. Nigdy nie ukrywała tego, że ciąża była nieplanowana. Mimo to zdecydowała się na urodzenie dziecka. Nie zawsze było jej łatwo. Teraz ma jednak córkę Alicję, swoją nauczycielkę życia. Sama chciałabym mieć takie podejście do własnego dziecka. Spotkałabym się pewnie z falą krytyki, ale to w końcu moje życie i dziecko i nikomu nie muszę tłumaczyć się ze swoich decyzji.

Na błędach! zawiera szereg porad dotyczących tego, jak nauczyć się żyć w zgodzie ze sobą. Pani Paulina pokazuje, że nie posiadanie partnera nie musi wiązać się z samotnością i wpadnięciem w depresję. Lepiej być samemu niż dusić się w związku bez przyszłości. Można tu przeczytać o tym, jak przygotować się w podróż w pojedynkę, która może okazać się niezapomnianą przygodą. Autorka zwraca też uwagę na to, by skończyć z podejmowaniem decyzji sugerowanych przez innych. To my mamy kierować naszym życiem, nie mama, tata czy partner. Dodatkowo można tu odnaleźć rozróżnienia dziewczynek od kobiet oraz chłopców od mężczyzn. Wiele uwag na ten temat jest bardzo trafnych i trudno się z nimi nie zgodzić.


Książkę czyta się bardzo szybko. Pani Paulina nie stylizuje się na alfę i omegę wiedzącą wszystko na każdy temat. Opowiada o tym, co przeżyła i jakie wyciągnęła z tego wnioski. Każdy z nas może tam znaleźć coś dla siebie. Nieco przeszkadzały mi niektóre zlepki słów. Moje edytorskie wykształcenie i praca przy korekcie tekstu nieco spaczyła mnie pod tym względem. Nic niestety na to nie poradzę. Po tę książkę powinna sięgnąć każda kobieta. Feministka czy nie, nieważne. Ta lektura zwraca uwagę na wiele przemilczanych w naszym społeczeństwie spraw. Może w końcu nadszedł czas, by zacząć o nich otwarcie mówić?

Paulina Młynarska
Na błędach
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Prószyński i S-ka.

K. Bromberg "Fueled. Tom 2. Napędzani pożądaniem"

K. Bromberg zadebiutowała na rynku literackim powieścią Driven. Tom 1. Namiętność silniejsza niż ból. Fueled. Tom 2. Napędzani pożądaniem to jej kontynuacja. Znów spotykamy się z niegrzecznym chłopcem i jego najnowszą zdobyczą, grzeczną (kiedyś) i poukładaną dziewczynką. Autorka dość wysoko postawiła poprzeczkę w tomie 1 trylogii Driven. Czy Fueled udało się udźwignąć ten ciężar?

O ile w Driven więcej miejsca, przynajmniej moim zdaniem, poświęcono Rylee, jej odczuciom i przeżyciom, o tyle we Fueled na pierwszy plan wysuwa się Colton. Poznajemy coraz więcej mrocznych sekretów z jego dzieciństwa. Zakończenie poprzedniej części sprawiło, że znienawidziłam go. Prolog tomu 2 sprawił, że opadła mi szczęka i moje nastawienie do tego bohatera uległo radykalnej zmianie, choć jeszcze dzień wcześniej miałam ochotę o nim zapomnieć. Zrobiło mi się go po prostu żal. Przez całą książkę obserwujemy to, jak buduje się wokół niego mur, którego mężczyzna nie jest w stanie rozbić. Nieustannie towarzyszy mu strach. Świat, jaki znał, ta bezbarwna i nudna rzeczywistość nabrała nagle, dzięki Rylee, kolorów. I w tym tkwi problem. Colton tak bardzo boi się tego, że ją zrani, że nie jest w stanie myśleć racjonalnie, nieustannie sprawiając kobiecie ból. Takiej dawki emocji nie było w Driven. To prawdziwy rollercoaster. Sama gubiłam się w tym, co aktualnie czuję do bohaterów. Wszystkie uczucia z poprzedniej części nagle przestały mieć znaczenie. Mój światopogląd został brutalnie zmiażdżony. Nie wiedziałam, co mnie czeka. Takie książki uwielbiam. One nie dają szybko o sobie zapomnieć, wbijają się w psychikę i sprawiają, że nieustannie się o nich myśli. To jest prawdziwa literatura z domieszką erotyki.

Podziwiam Rylee. Podjęła się bardzo trudnego zadania. Jak pokazać komuś, kto miłość kojarzy tylko z bólem, że jest to piękne uczucie, o które warto walczyć. Trzymałam za nią kciuki. Przeżywałam wzloty i upadki. Cieszyłam się, że nie daje sobą pomiatać. Pokazuje siłę swojego charakteru. Nie ma zamiaru przepraszać za miłość ani kajać się przed kimkolwiek. Wie, że zasługuje na więcej. Colton dopiero po jej odejściu orientuje się, że jego życie wcale nie zmieniło się na lepsze. Bohaterowie ranią się, prowadzą boje o władzę i znajdują w tym wszystkim miejsce na miłość i namiętność tak silną, że aż sprawia ból.

Przed rozpoczęciem lektury tej trylogii, podchodziłam do niej z rezerwą. Dziś jestem jej zapaloną fanką. Cieszę się, że poznałam Rylee i Coltona. Fueled pobił na głowę swoją poprzedniczkę. Do humoru, wyraźnych bohaterów i wciągającej akcji dołączył rollercoaster emocji oraz męski punkt widzenia całej tej sprawy. Ogromny plus należy się za zaskakujące zakończenie, które wbiło mnie w fotel. Czegoś takiego się nie spodziewałam. Do tej pory nie mogę się po nim pozbierać. Nie mogę się już doczekać sięgnięcia po kolejną część. Jestem ciekawa co mnie w niej czeka. Mam nadzieję, że autorka nie odejdzie od niespodziewanych zwrotów akcji.

Wszystkim osobom, które szukają dobrej literatury z domieszką erotyki mogę z czystym sercem polecić cykl Driven autorstwa K. Bromberg. Reklamowany wszędzie Grey nie dorasta tej serii do pięt. Czytelnikom, którzy mają zamiar zacząć lekturę od omawianego właśnie tomu proszę o to, by rozpoczęli trylogię od początku. Inaczej rozpoczęcie przygody z Rylee i Coltonem nie będzie miało większego sensu, bo sporo rzeczy będzie niezrozumiałych.

K. Bromberg
Fueled. Napędzani pożądaniem
Wydawnictwo Helion
Gliwice 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Helion.

"Rodzinne przygody Mikołajka"

Kiedy myślę o Mikołajku, na myśl przychodzi mi moje dzieciństwo. Jako mała dziewczynka czytałam książki o jego przygodach. Moim ulubieńcem był Kleofas. To nic, że był najgorszy w klasie i często stał w kącie. Lubiłam tego urwisa. Chyba jak większość czytelników nie przepadałam za Ananiaszem, pupilkiem pani. Mikołaj i paczka powracają w książce Rodzinne przygody Mikołajka.

To zbiór kilku opowiadań, w których możemy dowiedzieć się między innymi tego, jakie kłopoty można mieć z dziewczynami. Uczniowie mówią także kim chcą być w przyszłości. Ich spojrzenie na pracę dorosłych jest rozbrajające. Dobrze być policjantem, ale mieć pracę w biurze już nie jest tak fajnie. Możemy się także przekonać, co popołudniami porabia tata Mikołajka. Mamy także okazję spotkać się z Zębową Wróżką, która zostawia dzieciom pieniążki za mleczne zęby, które właśnie im wypadły. Oczywiście to tylko niewielka część tego, co dzieje się w najnowszej książce napisanej na podstawie starych Mikołajków.

To moje pierwsze spotkanie z "nowym" Mikołajkiem. Do tej pory czytałam wyłącznie książki Rene Goscinny'ego. Czy te opowiadania na podstawie autora pierwowzoru są równie dobre? Nie powiedziałabym. Owszem, czyta się je szybko, bohaterowie są tacy sami, rodzice Mikołajka nadal nie mają imion, ale coś się zmienia. W powieściach Goscinny'ego to Mikołajek był narratorem, obserwowaliśmy świat z jego punktu widzenia. W Rodzinnych przygodach Mikołajka pojawia się narrator. Niekoniecznie, przynajmniej w moim odczuciu, zadziałało to na te historie. Lepiej patrzyło mi się na świat z perspektywy dziecka, narrator odebrał opisom ten urok, który miały wypowiedzi Mikołajka. O ile na dialogi dało się jeszcze przymknąć oko, o tyle na narrację już niekoniecznie.

W sumie można zapytać, czego oczekiwałam po opowiadaniach, które powstały na podstawie oryginalnych Mikołajków. Wiadomo, że to nie będzie to samo, ale czuję się rozczarowana. Liczyłam na powrót do dzieciństwa i zawiodłam się. Dodatkowo niezbyt podobały mi się kolorowe ilustracje przedstawiające Mikołajka i jego znajomych. Zdecydowanie bardziej wolałam dawny wizerunek tego francuskiego ucznia. Teraz on i jego koledzy wyglądają nieco dziwnie.

Książki Goscinny'ego o przygodach Mikołajka na pewno znajdą się w biblioteczce mojego dziecka. Nie jestem jednak przekonana co do tego, czy znajdzie się tam miejsce dla nowych opowieści o tym urwisie. To już nie jest to samo. Nie uważam, żeby to był dobry pomysł, by dopisywać kolejne opowiadania o nim. To, co stworzył Goscinny, było wspaniałe. Te nowe książki już tak nie zachwycają. Podobne odczucia ma moja szwagierka, która pożyczyła ode mnie Rodzinne przygody Mikołajka. Byłam zdziwiona, gdy oddała mi je następnego dnia. Powiedziała mi, że przerwała lekturę, nie dochodząc nawet do połowy, bo to nie był już stary, dobry Mikołajek.

Myślę, że jest to dobra lektura dla dzieci ze szkoły podstawowej. Im ta książka powinna przypaść do gustu. Język jest bardzo prosty i przystępny, więc tacy odbiorcy nie będą mieli problemów z jego zrozumieniem. Starsi czytelnicy, który zaczytywali się w Mikołajkach Goscinny'ego, powinni odpuścić sobie Rodzinne przygody Mikołajka. Obawiam się, że mogą być nimi zawiedzeni tak mocno, jak ja. Siła tych opowieści tkwiła w dziecięcym spojrzeniu na świat. Tu ograniczono je do minimum i nie było to zbyt dobre posunięcie. Książka naprawdę dużo na tym straciła. 

Rodzinne przygody Mikołajka
Wydawnictwo Znak 
Kraków 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Znak.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #42 Thomas Blake "Ostatni rekrut"

lubimyczytac.pl
Przed rozpoczęciem lektury debiutu literackiego zawsze czuję niepokój. Nie wiem, czego mogę spodziewać się po autorze/autorce, nie mam pojęcia, jakim stylem się posługuje. Podobnie sprawa miała się z Ostatnim rekrutem Thomasa Blake’a. nigdy wcześniej nie słyszałam o początkującym pisarzu, który jest pomysłodawcą i założycielem serwisu informacyjnego Kurier Globalny.pl. Pisanie jest jego hobby. We wstępie do powieści napisał, że jest z nią bardzo związany. Jakie są moje wrażenia po lekturze?

Restaurację Roberta Trumana przychodzi Kart Dertone, który składa właścicielowi propozycję nie do odrzucenia. W niewyjaśnionych okolicach ginie na moście Laurence Graff, bliski przyjaciel senatora Graffa. To nie koniec tragicznych wydarzeń. Ktoś z zimną krwią morduje dwóch homoseksualistów w jednym ze szwajcarskich hoteli. Niedługo potem na prywatnym przyjęciu zostaje zamordowany senator Graff. Śledztwo w tej sprawie prowadzi Desmond Brand. Wszystko wskazuje na to, że ktoś zlecił zamordowanie senatora, który nie popierał związków homoseksualnych.

Mam słabość do powieści ze zbrodnią w tle. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile w sumie ich przeczytałam. Niezwykle cenię sobie w nich nietuzinkowych bohaterów i zawrotną akcję, która wciska mnie w fotel. Jak to się ma odnośnie Ostatniego rekruta? Główny bohater, Desmond Brand to śledczy, który sprawiał, że w moich żyłach burzyła się krew. Wątpię, że zapamiętam go na długo. Był dość nieudolny. Dziwie się, że pracował w policji. Można było podstawić mu mordercę pod nos, a on i tak by go nie zauważył. Zdarzyło się, że już prawie miał kogoś w kajdankach, lecz postanawiał aresztować innego podejrzanego. To było zdecydowanie ponad moje siły. Nie lubię takich śledczych. Oni przynoszą policji hańbę. Brakowało mu jaj, był raczej nijaki. Nieco lepiej sprawa miała się z komisarzem Eclerkiem. Jego polubiłam nieco bardziej. Dodatkowo jakoś nie przemawiały do mnie nazwiska bohaterów. Nie to, że jestem przeciwniczką amerykańskich nazwisk w powieściach polskich pisarzy, ale większość z nich była po prostu śmieszna i średnio nadawała się do kryminału.

Co do samej akcji. Nie było źle. Nie nudziłam się co prawda jakoś bardzo, ale ciągle czegoś mi brakowało. Nie doczekałam się nagłych zwrotów akcji, wszystko było dla mnie raczej oczywiste. Przyznaję, nie miałam wielkich oczekiwań odnośnie tej powieści, lecz i tak czuję się zawiedziona. Jestem starą wyjadaczką kryminałów. Ciężko mnie czymkolwiek zaskoczyć. Wiele opisanych w Ostatnim rekrucie pojawiło się już wcześniej w literaturze. Szkoda, że nie pojawiło się tu coś oryginalnego. Wiem, że trudno coś takiego wymyślić, żeby nie przekombinować, ale jeśli Thomas Blake chce zaistnieć na naszym rynku literackim, musi sporo nad sobą popracować.


Przed autorem jeszcze długa droga do tego, by tworzyć trzymające w napięciu thrillery. Widzę w nim potencjał i mam nadzieję, że trafi na dobrego redaktora, który nakieruje go na odpowiednie tory. Myślę, że ta praca się w przyszłości opłaci i o Thomasie Blake’u zrobi się głośno. Musi on jednak popracować przede wszystkim nad opisywaniem bohaterów. O ile dialogi nie wzbudzają większych zastrzeżeń, o tyle kreacje śledczych pozostawiają wiele do życzenia. Odradzam sięganie po Ostatniego rekruta wielbicielom kryminałów. Będą, podobnie jak ja, rozczarowani tą książką i nie wiem, czy doczytają ją do końca. Ci czytelnicy, którzy nie znają zbyt dobrze tego gatunku, powinni być w miarę zadowoleni.

Thomas Blake
Ostatni rekrut
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Novae Res.

Zimowy tag książkowy

Kochani!
Dzisiaj przychodzę do Was z Zimowym tagiem książkowym, do którego nominowała mnie jego autorka, Sara. Bardzo dziękuję za zaproszenie do zabawy :) Co prawda pogoda za oknem jest średnio zimowa, ale niech chociaż na moim blogu będzie zimowy klimat.

Oto moje odpowiedzi.

Kakao - książka, która rozgrzewa serce
Bez wątpienia Chłopiec i pies Wendy Holden. Ta książka przywraca wiarę w człowieka i pokazuje, że kalectwo nie oznacza bycia gorszym od innych. Polecam.
Śnieg - książka z białą okładką
 Małe wielkie odkrycia Stevena Johnsona. Genialna książka, która w prosty i ciekawy sposób opisuje to, w jaki sposób powstały wynalazki. Śniegu może tam nie było, ale lód się znajdzie. Nawet całkiem sporo :)


Mikołaj - gruba książka albo długa seria
Ostatnio przywędrowała do mnie książka Czas pokaże Anny Ficner-Ogonowskiej. Cegła liczy sobie 752 strony. Jakbym komuś nią przyłożyła, to mógłby nie wstać :)
Rózga - książka, której czytanie było męką
Niezgodna Veroniki Roth. Dawno się z niczym tak nie męczyłam.

Prezent - bardzo dobra książka, którą możesz polecić każdemu
Powtórzę się, ale każdemu polecam Małe wielkie odkrycia.

Wesołych Świąt!


Kochani!
Z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia chciałabym życzyć Wam przede wszystkim zdrowia, spokoju, świąt spędzonych w rodzinnym gronie, odpoczynku od codziennej gonitwy i oczywiście wielu książek pod choinką :)
Przyjaciół, którzy będą z Wami choćby nie wiadomo co oraz miłości. Jeśli macie swoją drugą połówkę, starajcie się spędzać z nią jak najwięcej czasu, cieszcie się każdą chwilą. Nie martwcie się, jeżeli jeszcze nikogo nie macie. Książę z bajki w końcu się pojawi :)
Życzę Wam też wszystkiego dobrego w nadchodzącym Nowym Roku. Oby był jeszcze lepszy od tego, który właśnie się kończy. Odpocznijcie, nabierzcie sił i cieszcie się tym niezwykłym czasem.
Rok 2016 będzie dla mnie wyjątkowy. Pod wieloma względami. Sporo się zmieni. Mam nadzieję, że wciąż będziecie ze mną. Nie zapomnijcie też o Złotych Molach, może w święta Was natchnie i będziecie wiedzieli, na kogo oddać głos :)

Wszystkiego dobrego,
trzymajcie się ciepło :)

Marty Noble "Arcydzieła do kolorowania"

Jakiś czas temu zauważyłam, że blogerzy zachwycają się kolorowankami dla dorosłych. Piszą, że to znakomity sposób, by się odstresować. Postanowiłam więc sprawdzić to na własnej skórze.

Nakładem Wydawnictwa PWN ukazały się Arcydzieła do kolorowania. Komplet składa się z 2 książek. Pierwsza z nich zawiera kolorowe reprodukcje 56 obrazów najpopularniejszych artystów, m.in. Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Vincenta van Gogha czy Claude'a Moneta. Druga z nich zawiera szkice obrazów namalowanych przez tych wielkich artystów. To od nas zależy, czy postaramy się w miarę wiernie oddać wygląd dzieł, czy na przykład domalujemy Mona Lisie wąsy albo brodę.

Kiedy dostałam tę książkę, moje oczy zrobiły się duże z zachwytu. Mogłam pomalować obrazy najsłynniejszych malarzy. Po pracy wracałam i wyżywałam się artystycznie. Czegoś takiego właśnie potrzebowałam. Zmieniłam stanowisko i po 8 godzinach w redakcji padam na twarz zupełnie tak, jakby ktoś wyciągnął ze mnie baterie. Obrazki na pierwszy rzut oka wydają się w miarę proste, ale gdy zabrałam się do roboty, zorientowałam się, że wcale tak łatwo nie będzie. Już pominę to, że w naszym domu jest niedobór kredek. Nie rozumiem, dlaczego w mieszkaniu pełnym dwudziestolatków nie ma czegoś takiego.... Liczenie kwadracików i prostokącików w obrazie Broadway Boogie-Woogie wymagało ode mnie sporo uwagi. Możecie zobaczyć początek mojej pracy. Picassa ze mnie nie będzie, ale od czegoś w końcu trzeba zacząć.

Przede mną jeszcze długa droga. Na szczęście nadchodzi upragniony przeze mnie urlop i będę mogła zaszyć się gdzieś w kąciku z moją książką, wcinając świąteczne smakołyki i wyżywając się artystycznie. Czegoś takiego właśnie potrzebowałam. Będę tylko musiała zaopatrzyć się w lepsze kredki. Moje skromne zapasy na długo nie wystarczą, a poza tym, ile mogę zdziałać z 12 kolorami? Praktycznie nic. Mikołaju, byłoby miło, gdybyś to usłyszał :)

Komu mogę polecić tę książkę? Pasjonatom sztuki i nie tylko, To dobra propozycja dla wszystkich osób, które chciałyby odstresować się po pracy. Nic tak nie poprawia humoru, jak domalowanie komuś wąsów :) Ogromnym plusem tej publikacji jest to, że każda kolorowanka jest umieszczona na osobnej stronie. Nie ma więc mowy o przebijaniu kolorami na sąsiedni obrazek. Nasze dzieła można wyciąć i powiesić na ścianie albo włożyć do jakiegoś albumu.

Ta publikacja łączy przyjemne z pożytecznym. To krótka lekcja malarstwa w teorii i w praktyce. Najważniejsza wiedza na temat tych dzieł została podana w pigułce. Na pewno w naszych głowach zostanie coś po przeczytaniu dołączonych do reprodukcji informacji. Są ciekawe i podane w przystępny sposób. Idealny prezent dla przyszłych artystów. Nie pozostaje mi nic innego, jak kazać Wam chwytać kredki/farby/mazaki itp. w dłoń i działać :)

Marty Noble
Arcydzieła do kolorowania
Wydawnictwo PWN
Warszawa 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego i rozwinięcie mojej pasji malarskiej
dziękuję Wydawnictwu PWN.

James Frye, Nils Johnson-Shleton "Endgame. Klucz Niebios"

Kilka tygodni temu pisałam o pierwszej części jednej z najgłośniejszych ostatnimi czasy książek. Jak wspominałam, przegapiłam pierwszą fazę zachwytu Endgame i dałam się wciągnąć opowieści dopiero niedawno. Wybaczcie, w moim wieku takie rzeczy się zdarzają. Wezwanie spodobało mi się tak bardzo, że pochłonęłam je w ciągu jednego dnia, przypalając przy okazji obiad. Nawet nie wiecie, jak przebierałam nóżkami na myśl o Kluczu Niebios, tym bardziej, że poprzednia część skończyła się w takim momencie, że musiałam poznać kontynuację już, teraz, zaraz, najlepiej wczoraj.

"- Endgame stworzy nowy świat. Okropny. Endgame wybije większość z was. Dzieci. Matki. Synów. Starców. Córki. Niemowlęta.
Jeżeli żadne z nas nie wygra, Endgame oznaczać będzie koniec ludzkości i koniec praktycznie wszelkiego życia. Ale Endgame da się zatrzymać. I ja wiem, jak to zrobić."

Przy życiu pozostało 9 zawodników. Został odnaleziony Klucz Ziemi. Gracze szukają kolejnego, Klucza Niebios. Aisling Kopp wierzy w to, że Grę da się zatrzymać. Jej plany zostają jednak pokrzyżowane. Przechwytuje ją CIA. Oni wiedzą o Endgame i chcą rozegrać je według własnego planu. Niestety, wiadomość o Zdarzeniu rozchodzi się po świecie lotem błyskawicy. Nie może wyjść z tego nic dobrego. Jak potoczą się dalsze losy graczy? Czy uda im się kontynuować Grę?

Wybaczcie, że nie zdradzam więcej szczegółów, ale nie chcę zdradzić zbyt wiele. Klucz Niebios podniósł poprzeczkę bardzo wysoko. Działo się sporo i to już od pierwszych stron. Książka ociekała krwią. Od nagłych zwrotów akcji robiło mi się gorąco. Nie potrafiłam odłożyć powieści na półkę nawet na chwilę. Aż boję się pomyśleć, co przyniesie finał trylogii.

Kilka razy w trakcie lektury z moich ust wyrywało się niecenzuralne słownictwo. Nie spodziewałam się takich zwrotów akcji. Przeżywałam wszystko to, co działo się z bohaterami. Wciąż ciążyło na nich piętno wydarzeń z poprzedniej części. Autorzy starali się wczuć w ich psychikę i jak najbardziej im to wyszło. W Wezwaniu bardzo zżyłam się z Sarah i byłam ciekawa, jak dalej potoczą się jej losy. Ona straciła zdecydowanie najwięcej. W tej części los też nie był dla niej zbyt łaskawy. Dlaczego? Tego już musicie dowiedzieć się sami. 

Autorzy skupili się przede wszystkim na wypełnieniu białych plam, które powstały w Wezwaniu. Możemy lepiej poznać mitologię Endgame. Wyjaśniło się sporo tajemnic. Moja ciekawość została w pełni zaspokojona. Nie nudziłam się ani przez chwilę. Nawet nie zauważyłam, że zbliżam się do końca. Mam nadzieję, że nie będę musiała zbyt długo czekać na finał serii.

Klucz Niebios to majstersztyk nie tylko pod względem opowiedzianej w nim historii. Książka jest świetnie wydana. Było na czym zawiesić oko. Obrazki były jak najbardziej na miejscu i stanowiły genialne uzupełnienie treści. Moim zachwytom nie ma końca. Nie znalazłam ani jednego mankamentu w tej publikacji. Polecam ją wszystkim fanom powieści z nagłymi zwrotami akcji. Nie będziecie się nudzić. Nie zapomnijcie jednak przeczytać wcześniej Wezwania. Bez niego nie ma sensu zabieranie się za Klucz Niebios.

James Frey, Nils Johnson-Shelton
Endgame. Klucz Niebios
Wydawnictwo Sine Qua Non
Kraków 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non.

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #41 Greg Iles "W martwym śnie"

Greg Iles oczarował mnie Aniołem z Missisipi, dlatego gdy zobaczyłam tę książkę, postanowiłam sięgnąć po nią bez mrugnięcia okiem. Dzisiejszy poniedziałek ze zbrodnią w tle zabierze Was do świata sztuki. Gotowi do podróży?

Jordan Glass to czterdziestoletnia pani fotograf, która już dwa razy została uhonorowana nagrodą Pulitzera za zdjęcia zrobione w czasie konfliktów zbrojnych. Podczas wizyty w muzeum w Hongkongu rozpoznaje na jednym z obrazów swoją zaginioną siostrę bliźniaczkę, Jane. Dowiaduje się, że powstała cała seria takich dzieł. W sumie anonimowy artysta namalował ich 19. Koneserzy uważają, że przedstawione na nich modelki są martwe. Jordan postanawia odnaleźć autora tych prac. Nawiązuje współpracę z FBI. Wszystko wskazuje na to, że to ona, a nie Jane, miała być modelką. Kim jest ten tajemniczy artysta? Czy przedstawione na obrazach kobiety faktycznie zostały zamordowane?

Mam bardzo mieszane uczucia wobec tej książki. Zaczęła się naprawdę obiecująco. Później cała akcja straciła rumieńce. Niby coś się działo, ale to było dla mnie zdecydowanie za mało. Zainteresował mnie co prawda wątek związany z malarstwem, można było się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy na jego temat, chociażby tego jaki pędzel służy do malowania konkretnymi farbami. Pojawiło się jednak parę bardzo przewidywalnych wątków. Kiedy na horyzoncie pojawił się przystojny agent FBI, wiedziałam, że Jordan nie przejdzie obok niego obojętnie. To było aż nazbyt oczywiste.

Plus należy się jednak za nieprzerysowanych i bardzo realistycznych bohaterów. Nie są idealni, mają swoje wady i zalety. Nawet profesjonaliści popełniają błędy. Na początku strasznie drażniła mnie Jordan, jednak gdy poznałam ją bliżej, zrozumiałam, dlaczego tak się zachowuje. W końcu zaczęłam podziwiać ją za jej upór i chęć rozwikłania zagadki sprzed lat. Przypadło mi do gustu także zakończenie książki. Ono zdecydowanie uratowało W martwym śnie w moich oczach.

Myślę, że po tę pozycję powinni sięgnąć raczej czytelnicy, którzy nie mają zbyt wiele do czynienia z thrillerami. Im ta książka na pewno się spodoba. Bardziej wymagający odbiorcy mogą czuć niedosyt.

Greg Iles
W martwym śnie
Wydawnictwo Albatros
Warszawa 2015

Książkowa promocja w Biedronce

Witajcie :)
Wybieracie się może na zakupy do Biedronki? Nie? A może warto wstąpić choć na chwilę. Od dziś można upolować kilka książek w wydaniach kieszonkowych w cenie 7,99 zł za sztukę. Mnie kusi Przebudzenie Kinga. Jakoś od dawna chodzi za mną ta pozycja. Może uda mi się ją ustrzelić. Pod choinkę byłoby jak znalazł, ale pewnie podobnie pomyślała połowa społeczeństwa :D

Szczegóły akcji znajdziecie tutaj.

Widzicie coś dla siebie?

Lisa Genowa "Lewa strona życia"

Lisa Genova należy do grona autorek, do których bardzo lubię powracać. Jej powieści poruszają bardzo trudne tematy i zmuszają do myślenia. Tak było i w tym przypadku.

Sarah Nickerson należy do grona ambitnych, pracujących mam. Mieszka na przedmieściach Bostonu z mężem Bobem oraz trójką dzieci: Charliem, Lucy i małym Linusem. Żyje w ciągłym biegu. Zajmuje się rekrutowaniem ludzi jako wiceprezes zasobów ludzkich w Berkley Consultings. W międzyczasie stara się znaleźć czas dla swoich pociech. Nie jest to łatwe zadanie, tym bardziej, że nauczyciele zwracają jej uwagę, że Charlie ma problemy w szkole. Pewnego dnia życie Sarah zostaje wywrócone do góry nogami. Podczas jazdy samochodem do pracy odbiera telefon. To był ogromny błąd, który będzie kosztował ją wiele tygodni spędzonych w szpitalu. Spowodowany wypadkiem uraz mózgu sprawił, że kobieta przestała dostrzegać lewą stronę swojego ciała. Sarah musi nauczyć się żyć na nowo. Nie jest to wcale łatwe dla kogoś, kto wcześniej funkcjonował na zwiększonych obrotach.

Autorka powieści Lewa strona życia po raz kolejny w mistrzowski sposób wplotła przypadek medyczny w powieść obyczajową. Genova ma to do siebie, że choć pisze o sprawach, które dla wielu z nas są niezrozumiałe, robi to z niezwykłą lekkością. Nigdy wcześniej nie słyszałam o zespole pomijania stronnego (połowicznego). Wiecie co to jest? To zaburzenie, które polega na utrudnieniu spostrzegania lub niedostrzeganiu połowy przestrzeni po przeciwległej stronie do uszkodzonej półkuli mózgu. Cierpiący na to zaburzenie pacjenci mają problem z ubraniem się. Wkładają tylko jedną rękę do swetra, zakładają jednego buta, robią połowiczny makijaż i mimo to twierdzą, że są gotowi do wyjścia. Nie robią tego oczywiście świadomie.

Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, co przeżywała Sarah. Przed wypadkiem była bardzo zorganizowaną osobą. Po tym wydarzeniu nie była nawet w stanie dokładnie umyć zębów. Nie mogła panować nad lewą stroną swojego ciała. Ona dla niej nie istniała. Kobieta musiała pogodzić się z tym, że teraz kontrolę nad jej życiem przejmą inni, między innymi matka, która od dawna nie była obecna w życiu córki.

W książce poruszono nie tylko problem natury medycznej. Lisa Genova skupiła się także na relacjach międzyludzkich. O ile nie poświęciła zbyt wiele czasu małżeństwu Sarah i Boba, o tyle dość dokładnie opisała to, co działo się między poszkodowaną w wypadku kobietą a jej matką. To dawało do myślenia. Na początku matka Sarah nieco mnie drażniła, później przyzwyczaiłam się do tego, że jest obecna w życiu córki.

Walka Sarah o odzyskanie sprawności poruszyła mnie. Angażowali się w nią wszyscy członkowie jej rodziny. Podziwiam ich za to, że udało im się przejść przez to wszystko. Zżyłam się z główną bohaterką i życzyłam jej jak najlepiej.

Jeżeli znacie wcześniejszą twórczość Lisy Genovej - możecie śmiało sięgać po tę książkę. Jeśli słyszycie o tej autorce po raz pierwszy - nadróbcie zaległości. Sarah zasługuje na to, byście ją poznali. Polecam każdemu, bez wyjątku.

Lisa Genova
Lewa strona życia
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
Słupsk 2015

Wanda Szymanowska "Zielone kalosze"

Parę tygodni temu pisałam o Niebieskich sandałach. Wspomniałam wtedy, że czułam się tak, jakbym czytała historię od środka. Miałam rację. Przygody głównej bohaterki, Antoniny, rozpoczęły się w Zielonych kaloszach. Chcecie przekonać się, co się działo w tej książce?

Antonina podjęła ważną decyzję. Postanowiła zostawić męża, z którym była już tylko na papierku. Ich małżeństwo skończyło się dawno temu, w sumie zanim zdążyło się na dobre rozpocząć. Kobieta wyjeżdża do wsi Ruczaj Dolny, gdzie wynajmuje niewielki domek. Nie ma żadnego planu na przyszłość. Najważniejsze jest dla niej to, że w końcu stała się wolna i może o sobie decydować. Poznaje Stenię, prostą kobietę, która podobnie jak kiedyś Antonina, pozwoliła zamknąć się w złotej klatce. Chcecie przekonać się, jak dalej potoczą się losy tych dwóch pań? Chwytajcie zatem za książki, bo ode mnie się tego nie dowiecie.

Los chciał, że na literacki debiut pani Wandy natrafiłam dopiero po przeczytaniu jej dwóch kolejnych książek. Cieszę się jednak, że moja przygoda z tą autorką zaczęła się akurat od Lardżelki. Ona podobała mi się najbardziej. Czy to znaczy, że Zielone kalosze są złe? W żadnym wypadku. Sporo tu humoru, bohaterowie mają swoje wady i zalety, lecz nie są w żaden sposób przerysowani. Połknęłam tę książkę w ciągu jednego wieczora. Jedyne zastrzeżenie jakie mam, dotyczy zakończenia. liczyłam na coś innego. Czegoś mi tu zabrakło. Wiem, że to była furtka do kolejnej części, mimo to czuję niedosyt. Na szczęście w Niebieskich sandałach pani Wanda "odkupiła" to drobne potknięcie.

Zielone kalosze to pełna optymizmu opowieść o tym, że nie warto porzucać swoich marzeń. Trzeba o nie walczyć. Antonina to kobieta po przejściach. Spędziła 30 lat u boku alkoholika, który miał do niej pretensje o to, że żyje, pomimo tego znalazła w sobie siłę, by zawalczyć o szczęście. Rzuciła się na głęboką wodę. Wyjechała do niewielkiej mieściny, nie miała przy sobie dużej gotówki. Jednak nie poddała się. Pokazała, że nie potrzebuje mężczyzny do tego, by być spełnioną kobietą. Zazdroszczę jej córce tego, że miała z nią tak znakomity kontakt. Marysia ma wspaniałą mamę.

Ta historia daje pozytywnego kopa. To bardzo przyjemny przerywnik między świątecznymi porządkami. Zielone kalosze nie są długie i można w każdej chwili je przerwać, by np. wyjąć pierniczki z piekarnika. Nie trzeba obawiać się tego, że zgubi się wątek. Polecam wszystkim kobietom, bez względu na to, ile mają lat i gdzie mieszkają.

Wanda Szymanowska
Zielone kalosze
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2014

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję autorce.

Ewa Filip "Istny Meksyk"

Ewa Filip z niejednego pieca już jadła chleb. Jak sama przyznaje, próbowała kuchni z czterech kontynentów, lecz wciąż ma ochotę na więcej. Istny Meksyk to relacja kobiety z podróży w tamte rejony.

Książka opisuje najbardziej znane meksykańskie miasta i ich zabytki. Autorka przybliża czytelnikom historię Meksyku. Opowiada także o tym, jakie cuda natury czekają na turystów. Streszczanie poszczególnych części nie ma większego sensu. Mogę powiedzieć, że dla mnie, osoby, która nigdy nie była w Meksyku, ta publikacja obfitowała w ciekawostki i cenne rady, jakie kiedyś będą mogły mi się przydać, o ile kiedykolwiek zdecyduję się na to, by tam pojechać, w co wątpię. Nie dysponuję takimi funduszami, a poza tym wolę obracać się wyłącznie w europejskim kręgu kulturowym.

Autorka zaznaczyła, że daleko jej do twórców literatury podróżniczej. Z tym muszę się zgodzić. Mam bardzo mieszane odczucia odnośnie tej publikacji. Męczył mnie nieco brak spójności wypowiedzi. Relacje z podróży nie stanowiły całości, były urywkowe. Zdarzało mi się, że gubiłam wątek. Bardzo nie lubię czegoś takiego. Cały czas też miałam wrażenie, że czegoś tu brakuje. Uważam, że było za mało takiego wprowadzenia czytelnika w meksykańską rzeczywistość. Moje korektorsko-redaktorskie serce krwawiło też, gdy w kółko czytałam o tym, że autorka nie do końca wie, jak ma zapisać jakąś nazwę. Mamy XXI wiek, dostęp do sieci i nie wierzę, że nie można było tego sprawdzić. Wujek Google i ciocia Wikipedia wiedzą wszystko. Sama nieraz korzystam z ich pomocy w sytuacjach kryzysowych. Jak na razie nasza współpraca układa się całkiem dobrze, więc spokojnie mogę ją polecić Ewie Filip. Internet nie gryzie, a użycie go może przynieść sporo korzyści.

Nie mam pojęcia, komu mogłabym polecić tę książkę. Wydaje mi się, chociaż mogę się mylić, że autorka napisała Istny Meksyk dla wybranego grona czytelników. Często wspomina swoich współtowarzyszy i podejrzewam, że im ta publikacja spodobałaby się bardziej niż mnie. Było tu sporo aluzji, których ja nie zrozumiałam. Może gdybym była w Meksyku z Ewą Filip, wiedziałabym, o co chodzi. Nie nastawiłam się na lekturę czegoś pokroju Kobiety na krańcu świata, lecz mimo wszystko czuję niedosyt. Nie wiem, czy to był dobry pomysł, by "upchnąć" wszystko jedynie na nieco ponad 100 stronach. Wiele aspektów zostało zapewne pominiętych, a szkoda, bo Meksyk, przynajmniej dla mnie, pozostaje wciąż dość egzotycznym państwem. Żałuję, że było tak mało zdjęć, choć muszę przyznać, że były całkiem niezłej jakości. Może i autorka nie jest mistrzynią pióra, ale ma dobre oko do wykonywania zdjęć. Przyjemnie się je oglądało. Aż zazdrościłam Ewie Filip tego, co zobaczyła.

Jeżeli wiecie o Meksyku tylko tyle, że po prostu jest gdzieś na mapie i nie jesteście fanami Martyny Wojciechowskiej albo Wojciecha Cejrowskiego, możecie spróbować wyruszyć w podróż z Ewą Filip. Czy Wam się spodoba? Tego nie mogę zagwarantować. Ja, jak już wspomniałam, mam bardzo mieszane uczucia odnośnie książki. Cieszę się, że autorka spełniła swoje marzenia, życzę jej jak najlepiej, ale chyba nie sięgnę po jej kolejne publikacje, o ile powstaną. Jedna wyprawa do Meksyku mi wystarczy. Wolę pozostać przy innych podróżnikach. Oni bardziej do mnie przemawiają.

Ewa Filip
Istny Meksyk
Wydawnictwo Nova Res
Gdynia 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Novae Res.

Marek Rutkowski "Sawant"

Co prawda jestem humanistką, ale związałam się z ekonomistą i świat cyferek nie jest mi całkiem obcy. W miarę nawet ogarniam tematy związane z giełdą. Postanowiłam więc dać szansę książce Marka Rutkowskiego, która jest opisywana jako powieść o potędze pieniądza, ułudzie cyberprzestrzeni, ludzkich możliwościach. To miał być thriller, który od początku do końca trzyma w napięciu. Czy faktycznie tak było?

James pracuje jako analityk finansowy. Jest zatrudniony w jednej z największych firm giełdowych w Nowym Jorku. Ma żonę i dwoje dzieci. Jego rodzinne szczęście burzy jednak choroba syna. Okazuje się bowiem, że David choruje na autyzm. Kontakt z nim jest utrudniony. Chłopiec żyje w swoim własnym świecie i całymi dniami wpatruje się w cyfry. Jednak nie to jest w książce najważniejsze. Dochodzi bowiem do pewnego zdarzenia, które na zawsze zmienia życie Jamesa. Mężczyzna postanawia odkryć, co spowodowało śmierć pewnego biznesmena. Nie wie jeszcze, że wpakował się w niezłą kabałę.

Na początku trudno było mi wczuć się w atmosferę powieści. Świat tych cyferek i dużych pieniędzy nie przywitał mnie z otwartymi ramionami. Bałam się, że Sawant szybko wyląduje na półce i przeczytam go w bliżej nieokreślonej przyszłości. Na szczęście w końcu załapałam rytm i przeczytałam książkę jednym tchem. Przyłapałam się nawet na tym, że zaczynam identyfikować się z Jamesem.

Marek Rutkowski napisał naprawdę dobrą powieść. Potrafił budować napięcie i utrzymać je przez większość Sawanta. Rozwiązanie zagadki, której podjął się James, nie było dla mnie takie oczywiste. Jestem nieco zawiedziona zakończeniem. Spodziewałam się czegoś innego. Postawiłam autorowi poprzeczkę dość wysoko i nie do końca udało mu się przez nią przeskoczyć. Widzę w nim jednak potencjał. Liczę na to, że jeśli zdecyduje się na napisanie kolejnej książki, wyjdzie mu to zdecydowanie lepiej.

Sięgnięcie po tę książkę doradzam pełnoletnim czytelnikom. Pojawiają się tu erotyczne sceny. Poza tym nie wszystkie przemyślenia Jamesa mogą być dla nastolatków zrozumiałe. Nawet ja, trochę wiekowa już czytelniczka, miałam z niektórymi z nich problem.

Marek Rutkowski
Sawant
Warszawska Firma Wydawnicza
Warszawa 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Warszawskiej Firmie Wydawniczej.

Książkowy zawrót głowy grudzień part 2

To będzie raczej ostatni w tym roku taki post. Jak dobrze, że zbliża się urlop i będę miała czas na czytanie. Oto moje najnowsze perełki:


Philippa Gregory Dwie królowe
Alan Bradley Badyl na katowski wór
Łukasz Orbitowski Święty Wrocław (prezent od koleżanki z pracy. Dziękuję raz jeszcze :))

Książki od Wydawnictwa PWN i Sztukatera


Janusz Mąkosa Kilka wspomnień
Margaret Okeey Yolo for fun
John Flanagan Turniej w Gorlanie
Laurelin Paige Uwikłani. Pokusa
Michael Grant Posłaniec strachu
Bernard Meyer-Stabler Mężczyźni, którzy wstrząsnęli światem mody
Marty Noble Arcydzieła do kolorowania

Polecacie lub odradzacie coś z moich zdjęć?

Jarosław Bloch "Uplugged, czyli 50 twarzy świra"

Żyjemy w szalonych czasach, trudno temu zaprzeczyć. Wszystko zmienia się w mgnieniu oka. Jak żyć, by nie zwariować? Czy nasza codzienna gonitwa za pieniądzem może przynieść coś dobrego? Czy wszyscy są w stanie wytrzymać to niesamowite tempo?

Poznajcie Jana Nowaka, byłego nauczyciela akademickiego i znawcę literatury angielskiej. Aktualnie pracuje jako w korporacji. Nie, nie jest jednym z pracowników biurowych. On tylko tam sprząta. Myślicie, że to sprawia, że mężczyzna czuje się w jakikolwiek sposób gorszy? Uważa, że poniósł klęskę? Nic bardziej mylnego. Jan bardzo cieszy się z tego, co ma. Co prawda żona odcięła go od pieniędzy i zamyka przed nim lodówkę, lecz jemu i tak udaje się zdobyć wszystko, czego potrzebuje do życia. Ile ja bym oddała, żeby podchodzić z taką beztroską jak on do tego, co dzieje się wokół mnie. Bardzo by mi się to przydało, zwłaszcza teraz, gdy sporo się w moim życiu pozmieniało.

Wiecie, co przyciągnęło mnie do tej książki? Okładka. Według mnie jest genialna. Nie wyobrażam sobie 50 twarzy świra z inna fotografią na okładce. Nie miałam wcześniej do czynienia z twórczością tego autora, ale postanowiłam poznać świra w tym przecudnym różowym stroju baletnicy. Byłam ciekawa, co ma mi do zaoferowania. I muszę powiedzieć, że pokochałam Jana Nowaka z całego serca. Spędziłam z nim miło kilka godzin. Kto wie, może jeszcze kiedyś znów się spotkamy.

Ten bohater przeszedł załamanie nerwowe. Dostał pracę po znajomości, ale zbytnio się do niej nie przykłada. Spóźnia się, ignoruje polecenia i jest w stanie bezczelnie zasnąć w środku konwersacji. Już dawno powinien znaleźć się na zielonej trawce, lecz pracodawca cierpliwie znosi jego zachowanie. Dlaczego? Ma ku temu pewne powody. Pewnie nawet domyślacie się, jakie. Oczywiście nie robi tego bezinteresownie. Nie jest aż tak dobrym człowiekiem.

Zapomnijcie o dialogach. Zdecydowaną większość książki stanowią monologi wewnętrzne poszczególnych bohaterów, którzy przyglądają się temu, co ich otacza i komentują to. Bywa wulgarnie, ale nie ma aż tylu przekleństw, by odłożyć 50 twarzy świra z niesmakiem na półkę, Nie wiem, jak innym, ale mnie się ta opowieść podobała. Nawet bardzo. Wisienką na torcie było dla mnie zakończenie. Tak nagłego zwrotu akcji się nie spodziewałam. Ogromny ukłon należy się za to autorowi. Majstersztyk, tyle mogę powiedzieć. Bohaterowie są dopracowani, Do Jana mam słabość, za to jego żona, Karina, budziła we mnie uśpione od dawna demony. Nie wiem, gdzie on miał oczy, gdy się z nią żenił. Tylko jej miotły brakowało. Straszne babsko. 

To słodko-gorzka opowieść o naszym życiu. Jarosław Bloch pokazuje tu, jak duży ma dystans do samego siebie i tego, o czym pisze. Daje jednak czytelnikom do myślenia. Mnie kazał się zastanowić, czy warto żyć na złamanie karku, bo tak trzeba. Komu mogłabym polecić 50 twarzy świra? Przede wszystkim czytelnikom, którzy nie unikają groteskowych powieści. Momentami należy podejść do czytanego tekstu z przymrużeniem oka, niemniej jednak nie traci on przez to swojej wartości. Jestem bardzo ciekawa poprzednich książek tego autora. Mam nadzieję, że były równie dobre, jak ta.

Jeśli jeszcze nie znacie Jana Nowaka, zapoznajcie się z jego przygodami. Naprawdę warto. Miło spędzicie czas przy tej książce.

Jarosław Bloch
Unplugged, czyli 50 twarzy świra
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Novae Res.

Philippa Gregory "Kochanice króla"

lubimyczytac.pl
Kilka miesięcy temu pisałam o Wiecznej księżniczce, pierwszej części Cyklu Tudorowskiego. Philippa Gregory oczarowała mnie swoją opowieścią o czasach, w których Henryk VIII Tudor rządził Anglią, dlatego postanowiłam zapoznać się z kolejną częścią tego cyklu. O czym są Kochanice króla?

Chyba nikomu nie muszę specjalnie przedstawiać Anny Boleyn. To była kobieta, dla której król zerwał wszelkie kontakty z Watykanem, ustanawiając się głową kościoła anglikańskiego. Narratorką Kochanic króla jest siostra królowej, Maria Boleyn, była kochanka Henryka. Miała zaledwie 14 lat, gdy stała się obiektem westchnień króla. Początkowo podobało jej się to, że zdobyła jego serce. Szybko jednak zorientowała się, że stała się tylko pionkiem w grze, którą prowadziła jej rodzina. To nie był koniec jej zmartwień. Wkrótce okazało się, że Henryk zapałał uczuciem do Anny. Rodzina nakazała Marii, by powiedziała siostrze co zrobić, żeby utrzymać przy sobie króla. Kobieta nie miała innego wyjścia. Musiała przyglądać się temu, jak Anna po trupach dochodzi do celu i spełnia swoje ambicje. 

Było mi żal Marii. Żyła w czasach, w których kobiety nie miały zbyt wiele do powiedzenia. Musiała zostawić swojego męża i stać się kolejną kochanką króla, gdyż to dawało jej rodzinie pewne profity. Nikt nie liczył się z jej uczuciami. Najważniejsze było to, by umiała zaspokoić żądze Henryka. Kiedy zaszła z nim w ciążę, wszyscy liczyli na narodziny chłopca. To zdecydowanie umocniłoby pozycję Boleynów. Zrządzenie losu sprawiło, że największą rywalką Marii stała się jej siostra, Anna, która zasiadła na brytyjskim tronie.

Philippa Gregory idealnie odwzorowała klimat tamtej epoki. Czytając tę książkę, przeniosłam się w czasie. Zawsze pasjonowały mnie czasy Henryka VIII. To władca, który nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać, choć od jego śmierci minęło już tyle wieków. Jestem wdzięczna autorce, że pokazała mi siostrę jego najbardziej znanej i kontrowersyjnej żony.

Anna Boleyn przez całą powieść grała mi na nerwach. Nie mogłam pojąć, jak można być tak bezwzględnym człowiekiem. Nie potrafiłabym kochać się z mężczyzną, który wcześniej byłby z moją siostrą. Wiem, że Anna miała w tym interes, ale to mnie obrzydza. Nigdy specjalnie za nią nie przepadałam, nawet średnio było mi żal, że marnie skończyła. Philippa Gregory utwierdziła mnie w przekonaniu, że to zła kobieta była. Nie przejęłam się specjalnie tym, że mąż w końcu znalazł sobie inną i stracił nią zainteresowanie.

Uwielbiam książki, które wywołują we mnie sporo emocji. Kochanice króla takie były. Niemalże budziły się we mnie demony. Byłam zła na Annę i Boleynów za to, co zrobili Marii. Ona nie zasłużyła na taki los. Bardzo spodobało mi się zakończenie. Na coś takiego czekałam. Jestem głodna kolejnych wrażeń. Dwie królowe już czekają na mnie w bibliotece. Mam nadzieję, że będą równie dobre, jak ta powieść. Philippa Gregory postawiła sobie poprzeczkę dość wysoko. Oby udało się jej ją utrzymać.

Philippa Gregory
Kochanice króla
Wydawnictwo Książnica
Wrocław 2010

Poniedziałki ze zbrodnią w tle:#40 Rinke Rooyens "Rinke za kratami"

lubimyczytac.pl
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak wygląda życie za kratami? Mnie jakoś nigdy specjalnie to nie interesowało. Zawsze trzymałam się od tego środowiska z daleka i nie myślałam o tym, jak wygląda codzienne życie skazańców. Postanowiłam jednak przeczytać książkę producenta telewizyjnego programu, Rinke Rooyensa, który spędził miesiąc w Zakładzie Karnym w Krzywańcu.

Autor książki opowiada o ludziach, z którymi spotkał się podczas swojego pobytu w więzieniu. Rozmowy z więźniami nie były łatwe. Rinke Rooyens potrzebował czasu, by zdobyć ich zaufanie. Czekanie opłaciło się. Mężczyzna dowiedział się, za co trafili oni za kratki. Usłyszał o tym, czego oczekują od życia, jakie mają pragnienia, czego się boją. Przedstawił także wizerunki pracujących w więzieniu funkcjonariuszy. Odbiegają zdecydowanie od wyobrażenia, jakie o nich miałam. Nie każdy z więźniów był zły. Czasem o losie poszczególnej jednostki zadecydowało złe towarzystwo albo zwykły przypadek.

Rinke Rooyens pokazał mi zupełnie inne oblicze więzienia. Przedstawił nie tylko więźniów, ale i więźniarki. Losy kobiet wstrząsnęły mną bardziej niż losy mężczyzn. Może dlatego, że sama nie wyobrażałabym sobie życia z dala od mojego dziecka. Za kratami. Z wyrokiem. Bez perspektywy na przyszłość.

Nie jest to łatwa lektura, ale czytało się ją w miarę szybko. Rinke Rooyens nikogo nie potępia, nie przekreśla tylko dlatego, że komuś powinęła się noga. Wysłuchuje każdego i stara się pomóc na tyle, na ile jest to możliwe. Spodobało mi się to, w jaki sposób opisał więźniów. Widzimy ich jako zwykłych ludzi. Zbrodnie, których dokonali, zostają zepchnięte na drugi plan. Ci ludzie mają swoje radości i smutki. Zakochują się, biorą śluby, rozstają się. Kraty im w tym nie przeszkadzają.

Ta książka zwraca uwagę na pewien bardzo ważny aspekt w polskim systemie penitencjarnym. Brakuje odpowiedniej resocjalizacji. Większość więźniów po wyjściu z więzienia ponownie do niego powróci. Taka jest smutna prawda. Nikt za bardzo nie stara się o to, by pomóc im odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Kilka razy w trakcie lektury w moich oczach pojawiły się łzy. Współczułam niektórym więźniom. Jestem bardzo ciekawa tego, jak dalej potoczą się ich losy. Mam nadzieję, że uda im się wyjść na prosto. Nie będzie to łatwe, ale chciałabym, żeby po wyjściu z więzienia bohaterowie tej książki ułożyli sobie życie na nowo.

Polecam wielbicielom literatury faktu.

Rinke Rooyens
Rinke za kratami
Wydawnictwo Zwierciadło
Warszawa 2015

Oficjalna zapowiedź Literackich Złotych Moli

Kochani!
Zbierałam się do tego już od dawna. Zapraszam Was do obejrzenia oficjalnej zapowiedzi Literackich Złotych Moli. Mam nadzieję, że jakoś uda się Wam przeżyć ten filmik. Petera Jacksona ze mnie nie będzie, ale od czegoś trzeba zacząć. Jeśli jeszcze nie zdecydowaliście się, czy wziąć udział w zorganizowanej przeze mnie zabawie, może ta zapowiedź Was przekona.


Muzyka: Kevin MacLeod: Future Gladiator - na licencji Creative Common Attribution (https://creativecommons.org/licenses/by/4.0/)
Źródło: http://incompetech.com/music/royalty-free/index.html?isrc=USUAN1200051
Czekam na Wasze głosy :)

Liliana Fabisińska "Śnieżynki"

lubimyczytac.pl
Dwie pary wywodzące się z różnych środowisk, łączy jedno pragnienie - posiadanie dziecka. Do czego są one zdolne, by spełnić swoje marzenie?

Monika od małego wiedziała, że chce mieć dużą rodzinę. Tak samo było z jej mężem. Mateusz uważał, że ślub bierze się nie po to, by kobieta założyła białą suknię, lecz po to, by urodziła kilkoro dzieci. Nieco inaczej sprawa miała się z Dagmarą i Igorem. Początkowo nie chcieli oni pozostawić po sobie potomstwa. Daga odnosiła sukcesy w orkiestrze, Igor zajmował się zarabianiem dużych pieniędzy. Coś jednak się zmieniło i kobieta doszła do wniosku, że nadszedł czas, by wdrożyć w życie plan "Dziecko". Obie pary jednak zmagają się z pewnym problemem. Okazuje się, że spłodzenie dziecka nie jest wcale takie proste. Czy uda im się doczekać upragnionego maleństwa?

Fabuła książki polskiej autorki nieco przypominała mi Drogie maleństwo, powieść Julie Cohen, którą recenzowałam na początku tego roku. Tam też porusza się problem bezpłodności. Coraz częściej spotyka się pary, które nie mogą mieć dzieci. Liliana Fabisińska porusza wątek, o istnieniu jakiego nie miałam pojęcia. Tytuł tej powieści nie jest przypadkowy. Nie zdradzę oczywiście, czym są owe śnieżynki, ale powiem, że moje oczy robiły się coraz większe ze zdumienia.

Śnieżynki dają do myślenia. Liliana Fabisińska pokazuje, jaką drogę muszą przejść pary, które mają problem z poczęciem dziecka. Gdyby nie to, że w kręgu moich znajomych są tacy ludzie, nie wiedziałabym jak to wygląda. Cieszę się, że autorka zabrała w tej sprawie głos. Brakowało na naszym rynku wydawniczym takiej pozycji. Nie jest stricte naukowa, lecz po jej lekturze w głowie zostanie więcej informacji, niż po jakimkolwiek wykładzie.

Na początku myślałam, że będzie to przewidywalna historia. Myliłam się. Losy bohaterów potoczyły się inaczej, niż zakładałam. I bardzo dobrze. Lubię być zaskakiwana. Nie ma nic gorszego od powieści, w której wszystko jest jasne od początku do końca. Spodobało mi się też zakończenie. Było bardzo sprawiedliwe. Gdzieniegdzie pojawiają się anonimowe fragmenty, z których ciężko wywnioskować, o kogo właściwie chodzi. Niektórym czytelnikom coś takiego może przeszkadzać. Ja szybko się do tego przyzwyczaiłam.

Ta książka spodobała mi się bardziej od Córeczki. Było w niej dużo emocji. Może i nie siedziałam z chusteczką w ręce, lecz na pewno szybko nie zapomnę o tym, co przeczytałam. Polecam tę powieść dorosłym czytelnikom, którzy planują w przyszłości założyć rodzinę. Nastolatkom odradzam sięganie po Śnieżynki. Raczej nie znajdą dla siebie nic ciekawego.

Liliana Fabisińska
Śnieżynka
Wydawnictwo Filia
Poznań 2015

Chris Salewicz "Mick i Keith. Rolling Stonesów portret podwójny"

Wychowywałam się w domu, w którym to starsza siostra decydowała o tym, czego będę słuchać. W zapomnienie poszły więc Smerfne hity. Wychowałam się na muzyce zespołów Queen i The Rolling Stones. Biografia zespołu Queen zajmuje na mojej półce z książkami honorowe miejsce. Kiedy zobaczyłam w zapowiedziach wydawnictwa Sine Qua Non publikację o Jaggerze i Richardsie, wiedziałam, że muszę ją zdobyć.

Historię tego niezwykłego, najbardziej oryginalnego "małżeństwa" rock and rolla, przedstawia Chris Salewicz, brytyjski dziennikarz polskiego pochodzenia, który od lat 70. obserwował poczynania tego duetu. Publikacja jest podzielona na kilka etapów. Na początku poznajemy młodych chłopców. Dowiadujemy się, jak wyglądało ich dzieciństwo. Mick i Keith poznali się pierwszy raz w wieku siedmiu lat w Wentworth Junior Country School, gdzie obaj się uczyli. Jednak to nie tam rozpoczęła się ich wspólna przygoda. Dopiero znamienne spotkanie na stacji Dartford dało początek muzycznej przygodzie ludzi, którzy wcześniej niekoniecznie z tą dziedziną chcieli związać swoją przyszłość.

Chris Salewicz niczego nie upiększa. Opisuje wszystko tak, jak było. Opowiada o burzliwych związkach Jaggera z kobietami, przywołuje występ zespołu w Warszawie w 1967 roku, podczas którego Mick przegonił z pierwszych rzędów ówczesnych dygnitarzy, używając przy tym niecenzuralnego słownictwa. Wspomina o walce Keitha z uzależnieniem od narkotyków, przywołuje aferę narkotykową w posiadłości Richardsa. Daje pełen obraz burzliwej przyjaźni muzyków, wypełnionej wzlotami, upadkami, rozstaniami i powrotami. Drugiego takiego duetu ze świecą szukać.

Miałam ogromne wymagania wobec tej publikacji. Jeszcze nie trafiłam na złą biografię wydaną przez Wydawnictwo Sine Qua Non. To ekipa, która zna się na rzeczy i serwuje czytelnikom najlepsze biografie osób związanych z muzyką oraz ze sportem. Pozwolę sobie podsumować Micka i Keitha. Rolling Stonesów portret podwójny w następujący sposób: Rock&Roll, baby. Chris Salewicz stanął na wysokości zadania. Chylę przed nim czoła. Odwalił kawał bardzo dobrej roboty. Niczego nie zrobił po łebkach. Podszedł do swojej pracy bardzo poważnie. Doskonale oddał panujące między członkami zespołu napięte relacje. Pokazał, że Mick i Keith doskonale się uzupełniali. W końcu to Jagger pomógł Richardsowi wyjść z nałogu. Był z nim w najtrudniejszych chwilach. To przyjaźń przez duże "P". Dziś o taką niełatwo.

Nie jest to raczej książka dla niepełnoletnich czytelników. Chris Salewicz przywołuje bowiem historie związane z miłosnymi trójkątami, alkoholem i narkotykami. Może i nie bije nas seksem po oczach, ale ja nie dałabym tego do czytania swoim nastoletnim dzieciom, wolałabym, żeby dorosły do tego typu literatury.

Mick i Keith to bardzo wciągająca opowieść o niezwykłej przyjaźni i o czasach, które my, młodzi ludzie, znamy wyłącznie z opowieści rodziców. Warto przekonać się, jak wyglądała ówczesna rzeczywistość, bo uwierzcie mi, działo się sporo. Mick Jagger i Keith Richards to już dziadkowie muzycznej sceny, jednak nie utracili swojej charyzmy. Ta publikacja pozwala poznać ich blaski i cienie. Nie brakuje tu wzruszających momentów, jak chociażby dzień pogrzebu matki Jaggera. Czytałam tę relację ze łzami w oczach. Pokazała mi bowiem nieznaną twarz rockmana.

To obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów zespołu The Rolling Stones. Myślę, że przypadnie ona do gustu każdemu czytelnikowi. Autor stawia na konkrety, nie szuka tanich sensacji i jest w swojej opowieści bardzo szczery. Jedyne, czego żałuję to fakt, że znalazło się w tej publikacji niewiele zdjęć. Pod tym względem czuję niedosyt. Więcej grzechów nie pamiętam. 

Chris Salewicz
Mick i Keith. Rolling Stonesów portret podwójny
Wydawnictwo Sine Qua Non
Kraków 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Sine Qua Non.

Medyczny tag książkowy

Moi kochani!
Ten tag znalazłam na blogu Chaos myśli i po przeczytaniu ostatniego punktu poczułam się nominowana. Chcecie wiedzieć, z jakimi książkami kojarzą mi się terminy medyczne? Zapraszam w takim razie do lektury :)

1. Anestezjologia - książka tak nudna, że prawie Cię uśpiła
To dość trudne pytanie. Wiele było książek, przy których głowa leciała mi w dół, a powieki same opadały. Obawiam się, że wymienienie wszystkich zajmie mi wieki, więc pierwszą nagrodę przyznam Sekretnej szkatule Martina Langfielda. Jeśli cierpicie na bezsenność - zaopatrzcie się w nią.

2. Diagnoza - smutna książka
Było ich całe mnóstwo. Najbardziej jednak wzruszyła mnie książka Zanim umrę Jenny Downham. Siadając do niej radzę zaopatrzyć się w całą paczkę chusteczek. Przydadzą się.

3. Zawał - książka z nagłym zwrotem akcji
Do tej kategorii pasuje większość książek mojego mistrza - Harlana Cobena. Ostatnio moje serce skradła książka Joe Abercrombiego Pół króla. Tam dopiero się działo :)

4. Dentysta - książka, której szczerze nie lubisz
Mam nadzieję, że nie polecą w moją stronę kamienie, ale nie trawię cyklu Niezgodna. Nie rozumiem jego fenomenu. Nie znalazłam tam nic, co by mnie interesowało. Próbowałam przeczytać pierwszą część i mi to nie wyszło. Podobnie rzecz ma się ze Zmierzchem i Greyem. Na samą myśl o tych książkach aż wszystko zaczyna mnie boleć.

5. Panie doktorze! Straciliśmy pacjenta... - książka z zupełnie niespodziewaną śmiercią
Hmmm... No tu mam dylemat. Niespodziewana śmierć pojawiła się w książce Bez mojej zgody Jodi Picoult. Z odejściem jednej z bohaterek nie mogę się pogodzić do tej pory. W Miasteczku Salem Stephena Kinga też odeszło parę osób, za którymi tęsknię. No i Harry Potter. Tam umarło wielu bohaterów, których lubiłam.

6. Operacja - książka podczas której wstrzymywałaś oddech ze zdenerwowania i napięcia
Chłopiec w lesie Cartera Wilsona. Ta książka wciskała mnie w fotel. Takiej dawki dreszczyku prędko nie zapomnę :) Dorzucę jeszcze Moje śliczne Karin Slaughter. Jeden z lepszych thrillerów, jakie czytałam.

7. Pobieranie krwi - krwawa książka
Kompleks boga Piotra Rozmusa. Jeszcze długo nie będę umiała się pozbierać po lekturze. Krew lała się strumieniami i działała na psychikę, tym bardziej, że opisywała wydarzenia, które na dobrą sprawę mogą mieć miejsce w rzeczywistości.

8. Komu lekarstwo? - książka z gorzkim zakończeniem
Mam problem z tą kategorią. Nie umiem chwilowo przyporządkować do niej żadnej konkretnej pozycji.

9. Zawroty głowy - książka ze świetnym wątkiem miłosnym
To kategoria idealna dla mnie - osoby, która z krzykiem ucieka na widok takich książek :D Ostatnio przypadły mi do gustu Róże Leili Meacham. Spodobał mi się poprowadzony przez autorkę wątek miłosny. Takie powieści mogę czytać.

10. Rozprzestrzeniająca się zraza, czyli kogo tagujesz?
Każdego, kto ma ochotę, by wziąć udział w zabawie :)

Alice Sebold "Nostalgia anioła"

lubimyczytac.pl
Już od dawna zamierzałam się do napisania recenzji tej książki. Nie wiem, czy o niej słyszeliście. Pewnie obił się Wam o uszy taki tytuł filmu Petera Jacksona. O czym jest literacki debiut Alice Sebold?

Narratorką powieści jest czternastoletnia Susie Salmon. Opowiada swoją historię z nieba. Dziewczynka bowiem została zgwałcona i zamordowana przez przemiłego sąsiada, którego nikt nie podejrzewałby o jakiekolwiek dewiacje. Susie obserwuje to, co dzieje się na Ziemi. Jest świadkiem rozpaczy rodziców wierzących w to, że ich córka w końcu zostanie odnaleziona. Widzi młodszego braciszka próbującego zrozumieć znaczenie słowa "odeszła". Patrzy też na to, jak jej morderca zaciera wszelkie ślady zbrodni. Pokazuje też czytelnikowi, jak wygląda niebo. To specyficzne miejsce. Susie ma prawie wszystko. Nie może jednak doczekać się spełnienia największego marzenia - nie może wrócić do świata żywych.

Od samego początku wiadomo, kto jest mordercą. Na początku myślałam, że autorka strzeliła sobie tym zabiegiem w kolano. Po przeczytaniu kilku stron zmieniłam zdanie na ten temat. Alice Sebold miała w tym swój cel. Jaki? Tego nie mogę powiedzieć, musicie przekonać się sami.

Trudno mi ocenić tę książkę. Mam wobec niej mieszane uczucia. Była bardzo emocjonalna. Autorka położyła duży nacisk na to, żeby czytelnicy przeżywali wraz z bohaterami ich radości i smutki. To wyszło jej niemal idealnie. Nie mogę zarzucić nic sferze psychologicznej. Kilka razy miałam łzy w oczach. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie tego, co po zaginięciu Susie przeżywali jej rodzice. Początek książki był zapowiedzią niezwykłej historii. Później z jej wykonaniem było nieco gorzej. Akcja rozwijała się dość wolno. Kilka scen zostało na siłę rozciągniętych, przez co stały się nieco sztuczne.

Nie każdy będzie w stanie zmierzyć się z tą książką. Jest, przynajmniej w moim odczuciu, dość trudna w odbiorze. Nie porusza łatwej tematyki. Autorka zwraca uwagę na to, że właściwie nie do końca znamy ludzi, którzy żyją wśród nas. Mordercą Susie był przemiły pan z sąsiedztwa. Nikt nie posądzał go o to, że mógł popełnić tak okrutną zbrodnię. Przecież to taki dobry, uczynny człowiek. Rodzice Susie nie mieli pojęcia, że przez cały czas żyli w sąsiedztwie mordercy ich córki.

Nostalgia anioła bez wątpienia należy do takich książek, których się nie zapomina. Przez kilka dni po zakończeniu lektury myślałam o tym, co przeczytałam. Byłam wstrząśnięta. Radziłabym przeczytanie tej powieści pełnoletnim czytelnikom. Pojawiają się tu bowiem fragmenty, których nie powinni czytać ludzie poniżej 18. roku życia.

Czytaliście tę książkę?

Alice Sebold
Nostalgia anioła
Wydawnictwo Albatros
Warszawa 2009
Czytelnia mola książkowego © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka