Strony

poniedziałek, 30 listopada 2015

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #38 James Patterson, Maxine Paetro "Bikini"

O ile dobrze pamiętam, od tej właśnie książki rozpoczęłam swoją przygodę z twórczością Jamesa Pattersona. Byłam wtedy jeszcze na studiach. Od tego czasu minęło już kilka lat, lecz nadal mam do tego autora słabość.

Modelka, Kim McDaniels, znika podczas sesji zdjęciowej na Karaibach. Jej rodzice obawiają się najgorszego i przybywają na wyspę Maui, by rozpocząć własne śledztwo. Jeszcze nie wiedzą, że znaleźli się w piekle. Sprawę bada także Ben Hawkins, były policjant, który aktualnie pracuje dla gazety oraz zajmuje się pisaniem książek. Ich poczynania zaczyna śledzić psychopatyczny zabójca Henri Benoit, który działa na zlecenie tajemniczych mocodawców. Morderca bulwersuje społeczność, popełniając kolejne zbrodnie. Dlaczego to robi? Kim są jego zleceniodawcy? Co stało się z Kimberly? Czy ofiary mają ze sobą coś wspólnego?

W zeszłym tygodniu zwracałam już uwagę na to, że u Jamesa Pattersona od początku jest znany morderca. Nie jest to jednak nic złego. Autorzy książki potrafią do końca utrzymać czytelnika w napięciu. Kładą duży nacisk na portret psychologiczny mordercy. Skupiają się na jego przemyśleniach. Niewielu autorów pozwala nam na to, byśmy mogli zajrzeć wgłąb umysłu zbrodniarza. Duet Patterson-Paetro robi to w mistrzowski sposób. Przerażało mnie szaleństwo Henriego Benoit. Aż mnie ciarki przechodzą, gdy sobie pomyślę, że ktoś taki faktycznie może gdzieś sobie żyć.

Krótkie rozdziały nadają akcji tempa. Książkę czyta się bardzo szybko. James Patterson i Maxine Paetro bardzo dokładnie opisują morderstwa. Przeczytałam wiele krwawych opowieści, lecz niektóre ich opisy mroziły mi krew w żyłach. Później to wszystko śniło mi się po nocach. Nie mogłam spokojnie spać.

Było mi żal państwa McDaniels. Byli bezradni, nie wiedzieli, co dzieje się z ich córką. Chcieli ją odzyskać, lecz bali się najgorszego. Działali po omacku, byli naiwni, chociaż w sumie trudno im się dziwić. Ja też pewnie zrobiłabym to samo, żeby odzyskać swoje dziecko. Byłam bardzo ciekawa, czy dowiedzą się, co stało się z ich córką.

Wytrawni czytelnicy kryminałów raczej nie będą zainteresowani tą historią. Poleciłabym Bikini wszystkim czytelnikom, którzy nie mieli do tej pory zbyt wiele do czynienia z thrillerami i nie znają twórczości Jamesa Pattersona. To może być początek całkiem niezłej przygody z tym autorem, choć i tak uważam, że jego powieści z Alexem Crossem są najlepsze. Będę musiała ich poszukać, żeby w końcu Wam o nich opowiedzieć. Mam nadzieję, że i Wy polubicie go tak mocno, jak ja.

James Patterson, Maxine Paetro
Bikiki
Wydawnictwo Albatros
Warszawa 2009

niedziela, 29 listopada 2015

Maria Wilczek-Krupa "Kilar. Geniusz o dwóch twarzach"

Pamiętam dzień, w którym zobaczyłam na drzwiach Biblioteki Śląskiej w Katowicach informację o tym, że zmarł Wojciech Kilar. Patrzyłam na tę kartkę i nie potrafiłam wejść do środka. Zrobiło mi się przykro, lubiłam słuchać kompozycji tego artysty. Kiedy zobaczyłam w zapowiedziach jego pierwszą na naszym rynku wydawniczym biografię, wiedziałam, że muszę ją przeczytać.

Wojciech Kilar był niezwykle tajemniczym człowiekiem. Był rozdarty między ojczyzną a Hollywood, gdzie udało mu się spełnić american dream. Kochał, zupełnie tak jak ja, książki i koty. Swoje serce oddał żonie, Barbarze. Jego talent cenili reżyserzy na całym świecie. Skomponował muzykę do słynnego Draculi. Miał też okazję, by stworzyć ścieżkę dźwiękową do Władcy pierścieni, jednak w wyniku nieporozumienia nie doszło do nawiązania współpracy z Peterem Jacksonem. Kopcił jak smok, lubił drogie perfumy, eleganckie krawaty i sporo podróżował. Zmarł po kilkumiesięcznej walce z nowotworem mózgu, jednak żyje nadal w swoich kompozycjach, które stworzył na potrzeby wielu produkcji.

Maria Wilczek-Krupa podzieliła swoją publikację na kilka części. Przyznam szczerze, że przebrnięcie przez pierwszą z nich niemalże graniczyło w moim przypadku z cudem. Miałam wrażenie, że panuje tam chaos i autorka sama do końca nie wie, co chce napisać. Skakała z tematu na temat, a ja czułam narastającą frustrację. Chęć poznania biografii mistrza jednak zwyciężyła i postanowiłam nie przerywać lektury. Dobrze zrobiłam. Później było już zdecydowanie lepiej. Z przyjemnością czytałam o współpracy Kilara z Francisem Fordem Coppolą i z podziwem przyglądałam się jego artystycznym dokonaniom. Moje serce ukradła ostatnia część, której większość przepłakałam. Najpierw musiałam pożegnać się z żoną kompozytora, Basią. Nawet nie myślałam, że będzie to dla mnie takie trudne. Czułam ból jej męża i podobnie jak on, nie potrafiłam pogodzić się z jej odejściem. To było niesprawiedliwe, że choroba postanowiła ją zabrać. Miała przecież przed sobą jeszcze tyle życia… Kilka stron później usłyszałam wyrok śmierci na Wojciecha Kilara. O jego walce z chorobą przeczytałam dopiero przy trzecim podejściu. Wcześniej zalewałam się łzami i nic przez nie widziałam. Nawet teraz, pisząc te słowa, staram się nie utopić klawiatury laptopa we łzach.
Kilar. Geniusz o dwóch twarzach to bardzo dobra biografia naszego wielkiego kompozytora. Wywołuje sporo emocji. Przez większą część książki miałam na ustach uśmiech, później już były mi potrzebne chusteczki. Myślę, że to zdanie jest najlepszą rekomendacją, jaką będę w stanie napisać dla tej pozycji. Maria Wilczek-Krupa wykonała kawał dobrej roboty, choć tak, jak wspomniałam, początek książki może być nieco trudny do przetrawienia. Nie był aż tak dopracowany jak pozostałe rozdziały.

Całość książki uzupełniają czarno-białe fotografie bardzo dobrej jakości. One nadają tej publikacji niezwykły klimat. Cieszę się, że miałam okazję poznać kompozytora nie tylko z dobrej strony. Autorka pokazała, że miał charakter. Takiego oblicza artysty nie znałam. Najbardziej spodobało mi się jego zdjęcie z kotem. Trudno, żeby było inaczej. Sama jestem nieuleczalną kociarą i koty znajdują się na większości przedmiotów w moim domu.


Polecam tę książkę wszystkim pasjonatom twórczości Wojciecha Kilara oraz czytelnikom, którzy lubią sięgać po biografie. Na pewno nie będą zawiedzeni tym, co tutaj znajdą. To idealna propozycja na zbliżające się coraz dłuższe zimowe wieczory pod kocem, z kubkiem herbaty w jednej ręce i z książką w drugiej.

Maria Wilczek-Krupa
Kilar. Geniusz o dwóch twarzach
Wydawnictwo Znak
Kraków 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Znak.

sobota, 28 listopada 2015

Przedpremierowo! Steven Johnson "Małe wielkie odkrycia"

3 dni temu podzieliłam się z Wami informacją o zbliżającej się premierze książki Małe wielkie odkrycia autorstwa Steve'a Johnsona. Pozwólcie, że dziś podzielę się wrażeniami po lekturze.

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, w jaki sposób powstają wynalazki, które na zawsze odmieniają bieg historii? Ja dość często o tym myślę. Steve Johnson w swojej książce stara się wyjaśnić, skąd wzięły się niektóre przedmioty codziennego użytku. Nie będę Wam streszczać tej publikacji, nie ma to większego sensu. Opowiem o tym, co zainteresowało mnie najbardziej.

Z racji wykonywanego przeze mnie zawodu pozwolę sobie skupić się najpierw nad wynalazkiem druku. Dobrze pamiętam z zajęć, jak wykładowcy mówili nam o biednych mnichach, którzy siedzieli w klasztorach i mozolnie przepisywali księgi. Fakt, wyglądały pięknie, lecz taki sposób rozpowszechniania utworów stanowił barierę nie do przeskoczenia dla ludzi, którzy pisali teksty niezwiązane z religią. Nie mogli oni pokazywać innym swoich dzieł. Między innymi stąd narodził się pomysł, by odszukać rozwiązanie umożliwiające publikację utworów bez pomocy osób duchownych. Książki drukowane przez Gutenberga miały jednak jeden mankament, a mianowicie były niewielkich rozmiarów. Chęć zdobywania wiedzy uświadomiła ludziom, że potrzebują czegoś, co umożliwi im odczytywanie drobnego druku, czyli okularów. Prototypy lup i okularów istniały już oczywiście wcześniej, biedni mnisi musieli w końcu jakoś rozczytywać łacińskie inskrypcje, ale to wciąż było za mało. Steven Johnson pokazuje, jaką drogę przebyły okulary, by wyglądać tak, jak teraz. To była dla mnie, mola książkowego, którego wzrok już stracił gwarancję, bardzo ciekawa lekcja.

Kolejną rzeczą, która mnie zainteresowała, było to, w jakim kierunku rozwinęły się ultradźwięki. Zaczęto ich używać przede wszystkim po to, by można było nasłuchiwać fal odbijanych od gór lodowych. Miało to pomóc w unikaniu kolejnych tragedii pokroju Titanica. Przydatny wynalazek? Przydatny. Niestety, jak to napisał autor, wynalazek miał też swoją ciemną stronę. Mowa tu o wykorzystywaniu ultradźwięków do sprawdzania płci nienarodzonego dziecka. W Chinach, gdzie każdy chłopiec był na wagę złota, przyczyniło się do wykonania wielu aborcji płodów, które nie miały chromosomu Y. Był to tragiczny efekt kolibra. Technologia, mająca na celu unikanie niebezpieczeństwa na morzu, stała się narzędziem zagłady. Przerażające, prawda?

W tej książce znajdziecie wiele ciekawostek dotyczących powstania przedmiotów codziennego użytku. Dowiecie się m.in.: skąd wzięły się wybielacze, w jaki sposób opracowano technologię umożliwiającą mrożenie produktów, co przyczyniło się do zmniejszenia się umieralności wśród ciężarnych kobiet. Będziecie mieli też okazję, by poznać córkę Byrona, która była nietuzinkową damą. Małe wielkie odkrycia to kopalnia wiedzy, perełka. Wiele osób podchodzi do nauk ścisłych jak pies do jeża. Sama znajduję się w tej grupie. Wiecie dlaczego tak się dzieje? Nie dlatego, że nauka jest trudna i nie każdy ją zrozumie. Wcale tak nie jest. Nie rozumiemy pewnych zjawisk fizycznych czy procesów chemicznych, bo trafiamy na nauczycieli, którzy nie potrafią przekazać nam wiedzy w zrozumiały sposób. Mają swój plan narzucony przed MEN, ściśle się go trzymają i każą uczyć się formułek, które i tak po paru latach wyparują z głowy, bo nie będą nam potrzebne. Steven Johnson robi coś innego. W bardzo prosty sposób, używając przykładów wziętych z życia, pokazuje czytelnikom skąd wzięły się poszczególne wynalazki. Całość jego wywodów uzupełniają fotografie. Jedne są kolorowe, inne czarno-białe, ale wszystkie idealnie oddają klimat publikacji.

Myślę, że ta książka może być spokojnie polecana przez nauczycieli chemii czy fizyki jako dodatkowa lektura. Po niej uczniom zostanie w głowach więcej informacji niż po 45 minutach spędzonych na udawaniu, że się słucha i patrzeniu się na zegarek. Zbliżają się Mikołajki. Może warto kupić komuś taki prezent? To będą bardzo dobrze wydane pieniądze. Zainteresowani? Klikajcie w takim razie tutaj i zafundujcie swoim bliskim wyjątkową niespodziankę. Naprawdę warto.

Steven Johnson
Małe wielkie odkrycia
Wydawnictwo Sine Qua Non
Kraków 2015

Za tegoroczny prezent mikołajkowy dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non :)

piątek, 27 listopada 2015

Paolo Bacigalupi "Wodny nóż"

lubimyczytac.pl
Słyszeliście kiedyś o fantastyce ekologicznej? Ja pierwszy raz usłyszałam ten termin, gdy szukałam informacji o autorze Wodnego noża. Nawet nie wiecie, jak duże zrobiły się wtedy moje oczy. Wcześniej nie miałam z tą nazwą styczności. Czym charakteryzuje się ten gatunek? Encyklopedia Fantastyki podaje, że to potoczne określenie utworów, w których autor skupia się przede wszystkim na zagadnieniach związanych z naturalnym środowiskiem człowieka. Akcja takich powieści dzieje się przeważnie w przyszłości, w świecie, który został zdewastowany przez cywilizację naukowo-techniczną. Podobne klimaty są w powieści Wodny nóż.

Przyszłość. Ziemia została dotknięta klęską zmiany klimatu i suszy. Deszcz paruje zanim zdąży spaść na powierzchnię. Phoenix i Las Vegas walczą ze sobą o wysychające wody rzeki Kolorado. Przewagę ma jednak Las Vegas. Dlaczego? To tam żyją wodne noże. Należą do nich zabójcy, terroryści i szpiedzy, którzy bronią zasobów wodnych swojego miasta, doprowadzając tym samym do klęski Phoenix. W końcu pojawia się informacja o odkryciu nowych źródeł wody. Las Vegas wysyła w to miejsce swojego najlepszego wodnego noża - Angela Velasqueza. W Phoenix Angel poznaje Lucy Monroe, doświadczoną dziennikarkę, która wie więcej, niż się wydaje. Kto wygra wyścig po wodę?

Nie wiedziałam, czego mogę spodziewać się po tej powieści. Przyznam szczerze, że nieco bałam się, że autor będzie chciał za wszelką cenę stworzyć coś nowego i wyjdzie mu z tego niekoniecznie strawna w odbiorze historia. Na szczęście moje obawy nie sprawdziły się. 

Paolo Bacigalupi stawia na konkrety. Nie ma tu zbyt wielu bohaterów, a ci, którzy się pojawiają, są dopracowani. Nie są bezbarwni. Co jest najśmieszniejsze, miałam wrażenie, że wodny nóż, człowiek, który zabiłby bez mrugnięcia okiem, był najbardziej pozytywną postacią w książce. Wydawało mi się, że nie pasuje do roli, jaką przypisało mu społeczeństwo. Ot, zagubiony dzieciak, któremu kazano mordować w imię wody. Z biegiem akcji zmieniłam o nim zdanie.

Autor pokazuje, że człowiek jest zdolny do wszystkiego. W jednej chwili z bezbronnej ofiary jest w stanie przemienić się w bezwzględnego mordercę. Jego Wodny nóż momentami mroził mi krew w żyłach. Wiecie dlaczego? Ta wizja przyszłości może się kiedyś ziścić. Akcja książki nie dzieje się przecież na Księżycu czy w innej galaktyce, lecz w Ameryce. Łatwo wyobrazić sobie skutki długotrwałych susz, które już teraz każdego roku nękają ludzi na całym świecie. Nasz klimat nieustannie się zmienia, niekoniecznie w dobrym kierunku. Nie muszę chyba nikomu przypominać, co działo się w Polsce w te wakacje, prawda? Pamiętacie falę upałów? Nie chciałabym dożyć dnia, w którym ziści się czarny scenariusz przedstawiony przez Paolo Bacigalupiego.

Nie jestem jakąś ogromną fanką fantastyki. Sięgam po nią raczej sporadycznie, ale Wodny nóż wciągnął mnie i nie pozwolił odłożyć się na półkę. Byłam bardzo ciekawa tego, jaki przebieg będzie miała wojna o wodę. Akcja toczyła się bardzo szybko i nie mogłam narzekać na nudę. Myślę, że ta książka stanowi niemalże gotowy scenariusz na dobry thriller. Z chęcią zobaczyłabym jej ekranizację.

Nie znałam wcześniejszej twórczości autora, lecz wiem, że muszę nadrobić zaległości. Jestem ciekawa, jakie wizje świata przedstawił w swoich poprzednich powieściach. Uwielbiam książki, które wzbudzają we mnie podczas lektury emocje. Ta taka była. Polecam wszystkim fanom fantastyki.

Paolo Bacigalupi
Wodny nóż
Wydawnictwo MAG
Warszawa 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu MAG.

czwartek, 26 listopada 2015

Brygida Grysiak "Kochają mnie do szaleństwa"

"Jestem Jurek, mam pięć lat i naprawdę dużą głowę – to taki trochę mój znak rozpoznawczy. Głowa jest duża nie tylko dlatego, że jestem bardzo mądrym chłopcem – tak mówią Mama z Tatą – ale też dlatego, że jak byłem naprawdę malutki, to zamieszkał w niej wielki guz.
Cztery lata temu lekarze dawali mi tylko kilka tygodni życia. Wszyscy już myśleli, że umrę. Nawet Mama i Tata. Musiało im być wtedy bardzo smutno, ale wszyscy bardzo prosili Pana Boga, żeby mnie tak szybko nie zabierał do siebie. Dobrze, że tak prosili, choć myślę, że u Pana Boga też jest fajnie."

Dla rodziców nie ma nic gorszego od usłyszenia wyroku śmierci dla ich dziecka. Wielu z nich nie może zrobić nic, by ulżyć swojemu maleństwu w cierpieniu.

Tak było w przypadku rodziny Halskich.
Poznajcie Jureczka, niezwykłego chłopca, na którego został wydany wyrok śmierci.
Malec przyszedł na świat 31 grudnia 2010 roku. Początkowo bardzo dobrze się rozwijał. Niestety, podczas badania USG wykryto u niego nowotwór mózgu. Chłopiec został poddany bardzo ryzykownej operacji. Podczas zabiegu wycięto tylko fragment guza. Dalsza interwencja mogłaby być dla niego zbyt niebezpieczna. Po zbadaniu pobranego wycinka, Maria i Kacper, rodzice chłopca, usłyszeli wyrok. Glejak IV stopnia, najbardziej złośliwy nowotwór. Państwo Halscy postanowili się jednak nie poddawać. Walczyli o swojego synka ze wszystkich sił. Dziś Jurek ma 5 lat i choć położono na nim krzyżyk, cieszy się całkiem dobrym zdrowiem. Na przekór potworowi, który zadomowił się w jego głowie.

Przyznam, że miałam bardzo mieszane uczucia odnośnie tej książki. Niepotrzebnie. Dostałam do ręki kawał pięknie opowiedzianej historii, której narratorem jest sam Jureczek. Chłopiec nie do końca rozumie wszystko, co się wokół niego dzieje. Nie potrafi wymówić nazw niektórych zabiegów, jakim jest poddawany. Nie poddaje się jednak w walce o swoje życie. Nie zawsze dobrze się czuje, ale nie przejmuje się tym. Opowiada nie tylko o pobytach w szpitalu i chemioterapii. Wspomina o rodzinie oraz o aniołach, które pojawiły się w jego życiu.

Nie umiałam w trakcie lektury powstrzymać się od łez. Nie wiem, jak zachowałabym się, gdyby lekarze wydali na moje dziecko wyrok śmierci. Podziwiam Marię i Kacpra za ich podejście do sprawy. Pogodzili się z tym, że Jureczek może umrzeć. Nie pytali, dlaczego to spotkało akurat Jurka. Po prostu o niego walczyli. Kochali go do szaleństwa. Wierzyli w to, że jeśli chłopiec odejdzie z tego świata, to trafi do Nieba. Wiara dawała im siłę. Bez niej nie umieliby przez to przejść. Oswoili się z myślą o tym, że synek umrze i nie rozpaczali z tego powodu.

Autorka poświęciła samej chorobie niewiele miejsca. Co prawda jej widmo wisi nad małym Jureczkiem, ale nie wysuwa się ona na pierwszy plan. To przepiękna historia o miłości i o tym, że dobro powraca. Nie trzeba mieć aureoli i skrzydeł, żeby być dla kogoś aniołem.

Kochają mnie do szaleństwa to historia, która przywraca wiarę w cuda i daje motywację do walki, bo przecież nasze życie kończy się dopiero wtedy, gdy sami mu na to pozwolimy. Jureczek skradł moje serca. Na mojej twarzy pojawiał się uśmiech, kiedy widziałam jego zdjęcia. Cieszę się, że mogłam poznać jego rodzinę. Jeśli jeszcze nie słyszeliście o Halskich, nadróbcie te zaległości. To niezwykli ludzie. Mam nadzieję, że pokochacie ich równie mocno, jak ja.

Brygida Grysiak
Kochają mnie do szaleństwa
Wydawnictwo Znak
Kraków 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Znak.

środa, 25 listopada 2015

Agnieszka Janiszewska "Szepty i tajemnice. Tom I"

Kiedy byłam na studiach, nie lubiłam czytać książek, których akcja działa się w poprzednim wieku. Miałam wtedy przesyt takiej literatury. Teraz dopiero znów zaczynam po nie sięgać. Pozwólcie, że opowiem o pierwszej części powieści Szepty i tajemnice autorstwa Agnieszki Janiszewskiej.

Pozwólcie, że przeniesiemy się dziś w czasie.
Akcja powieści skupia się wokół dwóch bohaterek, Alicji i Barbary. Kobiety są połączone ze sobą niezwykłą więzią, której nie jest w stanie osłabić nawet dzieląca je odległość. Alicja jest światową kobietą - została wychowaną w Paryżu pianistką o bardzo postępowych poglądach. Należy do artystycznego środowiska. Barbara jest jej przeciwieństwem. To skromna kobieta, która marzy o wielkim świecie. Nie miała jednak możliwości, by wyjechać z rodzinnego Zaborowa. Obie pragną prawdziwej miłości, lecz muszą zapłacić za nią wysoką cenę. Jaką? Tego musicie dowiedzieć się sami.

Przyznam szczerze, że przez ponad 100 stron miałam ogromne problemy z wczuciem się w klimat powieści. Rozpraszała mnie spora liczba bohaterów, gubiłam wątki i nie byłam pewna, czy przejdę przez tę książkę. Na szczęście w końcu udało mi się "wgryźć" w akcję, choć nie mogłam sobie pozwolić na najmniejsze rozproszenie uwagi, gdyż gubiłam wątek.

Patrząc na okładkę, myślałam, że czeka mnie lektura opowieści o dzieciństwie bohaterek. Liczyłam na to i jestem troszkę rozczarowana. Najmłodsze lata Ali i Basi zostały potraktowane, przynajmniej w moim odczuciu, nieco po macoszemu, a szkoda. Chętnie obserwowałabym to, jak dorastają i ze szczerbatych małych dziewczynek, zamieniają się w podlotki, szukające pierwszej miłości.

Bliższa mojemu sercu jest Alicja. Nie to, że należę do artystycznego środowiska, ale bardziej ją polubiłam. Do Basi nie mogłam się przekonać. Przez zdecydowaną większość książki nieziemsko mnie irytowała. Nie chciałabym mieć takiej przyjaciółki. Współczuję też jej mężowi. Zasłużył na kogoś lepszego.

Ta powieść ma swój klimat, autorka dość dobrze odwzorowała dawne czasy. Na szczęście nie zasypała mnie masą archaizmów, choć przestawny szyk zdania momentami mroził mi krew w żyłach. Moje korektorskie serce jest za słabe na takie wrażenia. Akcja rozwijała się dość wolno, ale trudno wymagać od tej historii, by toczyła się inaczej. W tym przypadku to nie było akurat nic złego. Jedyne, czego mogłabym się przyczepić, to nadmiar bohaterów. Było ich całkiem sporo, lecz ci, którzy pojawiali się na chwilę, nie byli zbyt dopracowani. Niestety, nie pamiętam większości ich imion.

Poleciłabym tę książkę przede wszystkim kobietom, które nie boją się przenosić w czasie. Nie wiem, czy mężczyzn zainteresowałoby czytanie powieści z wieloma miłosnymi wątkami. Mnie, kobietę, czasem nużył nadmiar miłosnych westchnień. Jestem ciekawa tego, co przyniesie mi kolejny tom Szeptów i tajemnic. Mam nadzieję, że będzie lepszy od poprzedniego.

Agnieszka Janiszewska
Szepty i tajemnice. Tom I
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Wydawnictwu Novae Res.

Gotowi na "Małe wielkie odkrycia"?

Już za tydzień na naszym rynku wydawniczym pojawi się bardzo wyczekiwana przeze mnie książka wydana nakładem Wydawnictwa Sine Qua Non - Małe wielkie odkrycia Steve'a Johnsona. Przebieram z niecierpliwością nóżkami od dnia, w którym zobaczyłam ją w zapowiedziach. Należę do osób interesujących się wynalazkami. Bardzo interesuje mnie to, kto i w jaki sposób wpadł na takie, a nie inne rozwiązania. Już nie mogę doczekać się lektury. Na szczęście nie będę musiała długo na nią czekać. To będzie długo oczekiwany prezent mikołajkowy :)

Słyszeliście o tej książce? Jeśli nie, nic straconego. Usiądźcie wygodnie, zróbcie sobie coś ciepłego do picia, bo na zewnątrz jest chłodno i zapoznajcie się z opisem Wydawcy, umieszczonym na jego stronie.

Fascynujący świat małych wielkich odkryć!
Które wynalazki miały największe znaczenie dla historii ludzkości? Co tak naprawdę wpłynęło na nasz rozwój? Jak to się stało, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy? Jakim cudem dotarliśmy tak daleko!?
Najpierw pojawia się problem. Później ktoś wpada na pomysł jego rozwiązania – nieraz szalony. Powstaje nowy wynalazek, który z czasem trafia do powszechnego użytku. To z kolei prowadzi do rewolucyjnych zmian.

Czy wiecie, że:
› Wynalezienie prasy drukarskiej wywarło wpływ na rozwój fizyki molekularnej?
› Dzięki niecodziennemu pomysłowi na handel lodem możliwe stało się zasiedlenie obszarów Ziemi dotąd niedostępnych dla człowieka?
› Osiągnięcia inżynierii dźwięku, które pomagają nam lepiej widzieć, wzięły swój początek od neandertalskich zawodzeń w burgundzkich jaskiniach?
› Potrzeba oczyszczenia miast z fekaliów pozwoliła rozpocząć prace nad mikrochipami?
› Odkrycie atomu umożliwiło nam mierzenie czasu w nanosekundach?
› Wynalezienie sztucznego światła wpłynęło na ewolucję zwyczajów związanych ze snem?

Oto niezwykła historia zwykłych przedmiotów – tych, z których korzystamy każdego dnia. Przeczytacie o geniuszach z przypadku i zbawiennych pomyłkach, kuriozalnych koncepcjach i niespodziewanych efektach. Przekonacie się, że każde wielkie osiągnięcie było poprzedzone maleńkim odkryciem. Taka jest właśnie historia innowacji.

Już dziś możecie nabyć tę książkę, zamawiając ją na stronie empik.com. Kliknięcie w tego linka przeniesie Was do sklepu internetowego. Jestem bardzo ciekawa, czy i Wy czekacie na Małe wielkie odkrycia. Wyczekujcie recenzji, niebawem pojawi się na horyzoncie.

wtorek, 24 listopada 2015

Przedpremierowo: Aneta Krasińska "Szukając szczęścia"

Dla większości ciężarnych kobiet płeć ich dziecka nie ma większego znaczenia. Najważniejsze jest to, by maleństwo urodziło się zdrowe.

Dagmara, córka Malwiny i Artura, urodziła się z sekwencją Pierre'a Robina. To wada rozwojowa spowodowana przez zaburzenia rozwoju żuchwy w czasie embrionalnym. Charakteryzuje się małą, zahamowaną w rozwoju żuchwą, zapadającym się językiem, utrudnionym oddychaniem, osłabionym odruchem ssania, a także rozszczepieniem podniebienia miękkiego. Wychowanie chorej córeczki przerasta Artura. Malwina zostaje z dziewczynką sama. Nie poddaje się jednak. Postanawia walczyć o swoje dziecko. Na szczęście może liczyć na pomoc ojca, który kocha Malwinę i Dagmarę ponad wszystko. Czy kobiecie uda się na nowo poukładać życie?

Sięgnęłam po tę książkę z pewną dozą niepewności. Nie wiedziałam, czego mogę się po niej spodziewać. Powieści, w których pojawiają się chore dzieci, są dość trudne w odbiorze. W większości z nich matki całkiem poświęcają się wychowaniu niepełnosprawnej pociechy, zapominając przy tym o całym świecie. Malwina robiła wszystko, by Dagmara stała się samodzielna. Podziwiam ją za to. Nie siedziała z założonymi rękami, nie zalewała się łzami i nie pytała, dlaczego to akurat jej córeczka urodziła się chora. Bardzo polubiłam tę bohaterkę. Miała swoje wady i zalety, nie była czarno-biała. Podobnie sprawa miała się z jej mężem, Arturem.

Ujęło mnie to, w jaki sposób Aneta Krasińska opisywała bohaterów. Nie krytykowała ich decyzji. Pokazała, co sprawiło, że zachowali się w taki, a nie inny sposób. Nikomu niczego nie brakowało. Może trochę mało było w tym wszystkim Dagmary, lecz nie uważam, żeby było w tym coś złego.

Połknęłam tę książkę w ciągu kilku godzin. Czytało się ją bardzo przyjemnie. Śmiało mogę polecić Szukając szczęścia dalej. Autorka kładzie duży nacisk na emocje bohaterów, co bardzo przypadło mi do gustu. Poznacie w tej powieści matkę walczącą o przyszłość swojego dziecka oraz ojca, który nie do końca był w stanie odnaleźć się w zaistniałej sytuacji. Polecam gorąco.

Aneta Krasińska
Szukając szczęścia
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Wydawnictwu Novae Res.

Przedpremierowo: Artur Kubieniec "Opowieści nie-mojego dziadka"

Dzisiaj zapraszam Was w niezwykle sentymentalną podróż. Lubicie powracać do czasów swojego dzieciństwa i wspominać usłyszane od dziadków opowieści? Ja tak. Co prawda większość historii, które mówił mój dziadek, dotyczyło wojny, ale lubiłam go słuchać. Potrafił opowiadać o tym niezwykle trudnym okresie w niezwykły sposób. Można go było słuchać godzinami.

Jednak nie o moim dziadku chcę Wam opowiedzieć.
Narrator tej historii wspomina usłyszane w dzieciństwie opowieści. Rekonstruuje je na podstawie znalezionych na strychu zapisków. Przedstawia nam dziesięć, a właściwie dwanaście, jeśli liczyć wstęp i zakończenie, historii. Nie wszystkie przypadły mi do gustu. Niektóre z nich były napisane w nieco gorszy sposób i ich lektura nieco nużyła. Nie potrafiłam wczuć się w klimat morskich opowieści. W moim odczuciu były słabsze od pozostałych. Najbardziej przemówił do mnie Wiejski głupek, którego czytałam już 2 razy.

Bohaterem tych opowieści są zwykli ludzie, którzy niczym nie różnią się od swoich pobratymców. Czytelnicy wraz z nimi przeżywają ich wzloty i upadki. Nie sposób podejść do tej książki bez emocji. Śmiałam się, płakałam i denerwowałam się.

Każda z tych historii dzieje się w swoim własnym tempie. Jedne wolniej, drugie szybciej. Czy to utrudnia odbiór książki? Nie powiedziałabym. Połknęłam ją w ciągu jednego wieczora. Może jeszcze kiedyś do niej wrócę, kto wie.

Trudno mi powiedzieć, komu można polecić lekturę Opowieści nie-mojego dziadka. Nie dałabym tej książki do czytania swojemu dziecku, które chodziłoby do szkoły podstawowej. Nie sądzę, by była to pozycja dla najmłodszych czytelników. Ja, dorosła kobieta, miałam problem ze zrozumieniem pewnych fragmentów. Myślę, że każdy powinien sam zadecydować o tym, czy sięgnąć po ten zbiór opowiadań. Dla niektórych czytelników mogą być dość trudne w odbiorze.

Artur Kubieniec
Opowieści nie-mojego dziadka
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Wydawnictwu Novae Res.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #37 James Patterson, Marshall Karp "Scenariusz mordercy"

lubimyczytac.pl
Co prawda dzisiaj miałam opowiedzieć o innej książce Jamesa Pattersona, ale w zeszłym tygodniu przywędrował do mnie Scenariusz mordercy i postanowiłam nieco zmodyfikować swoje plany.

Witajcie w Hollywood.
Bycie gwiazdą wcale nie jest takie łatwe i przyjemne. Najbardziej znani ludzie muszą liczyć się z tym, że zawsze znajdzie się ktoś, komu będzie zależało na skrzywdzeniu ich. Dlatego burmistrz Nowego Jorku postanowił powołać do życia NYPD RED - specjalną jednostkę zajmującą się śledztwami, w które zamieszane są sławne osoby.

W Nowym Jorku właśnie rozpoczął się festiwal filmowy, na który zjechały się wszystkie sławy Hollywood. Impreza zaczyna się z przytupem - od morderstwa znanego producenta filmowego. Do sprawy zostają przydzieleni Zach Jordan i Kylie MacDonald. Rozwiązanie zagadki wcale nie będzie takie proste. Okazuje się bowiem, że nie mają do czynienia z byle jakim mordercą, lecz z reżyserem, który od dawna przygotowywał idealny scenariusz zbrodni. Jesteście ciekawi tego, kogo wybrał na "aktorów" w poszczególnych aktach?

Fanką Jamesa Pattersona jestem od kilku lat. Pokochałam go za Alexa Crossa i Nanę. Mam słabość do jego książek. Byłam bardzo ciekawa, co będzie w stanie zaoferować mi w Scenariuszu mordercy. Z tym autorem jest tak, że w większości przypadków alter ego mordercy jest nam znane od samego początku. Jednak ja nie widzę w tym nic złego. Pisarz potrafi utrzymać napięcie od początku do końca. Przedstawia historię z perspektywy mordercy i osoby, która go ściga. To daje pełny obraz sytuacji oraz pozwala nam poznać punkt widzenia przestępcy. Za to właśnie cenię ojca Alexa Crossa. 

Patterson nadaje zbrodniarzom ksywki. Tym razem spotykamy się z Kameleonem. Nie liczcie na to, że zdradzę Wam, kim on jest. Tego musicie dowiedzieć się sami. Przyznam szczerze, że myślałam, że go rozpracowałam. James Patterson po raz kolejny udowodnił mi, że się mylę. Nie spodziewałam się takiego zakończenia stworzonego przez Kameleona filmu. 

Książki Jamesa Pattersona mają to do siebie, że czyta się je błyskawicznie. To zasługa krótkich rozdziałów. Akcja rozwija się bardzo szybko, nie sposób się nudzić. Tak było i tym razem. Przepadłam ze Scenariuszem mordercy na ładnych parę godzin. Nie byłam w stanie oderwać się od pierwszej części cyklu o nowojorskich policjantach. Musiałam dowiedzieć się, co Kameleon zaplanował w kolejnych aktach. Książka towarzyszyła mi w podróży i byłam wściekła, kiedy dotarłam na miejsce, bo musiałam zakończyć w najciekawszym momencie. 

Moje serce podbiła Cheryl, która pracowała jako policyjny psychiatra. Niestety, w tej części była zepchnięta nieco na drugi plan. Pojawiała się sporadycznie, a szkoda. Polubiłam ją bardziej od Kylie. Mam nadzieję, że w kolejnych częściach cyklu Patterson poświęci jej nieco więcej uwagi. W pełni na to zasługuje.

Komu mogę polecić tę książkę? Fanom Jamesa Pattersona, to chyba oczywiste. Myślę, że wielbiciele suspensu także znajdą tu coś dla siebie. Ten autor jest mistrzem we wstrzymywaniu akcji. Utrzymuje w napięciu, by zaskoczyć czymś zaczytanego czytelnika, który jest na 100% przekonany o tym, że wie, jakie będzie rozwiązanie tej zagadki. Nie zrażajcie się też tym, że niemal od początku wiadomo, kto zabił. To ma głębszy sens i nie jest bezcelowe.

James Patterson, Marshall Karp
Scenariusz mordercy
Wydawnictwo HarperCollins
Warszawa 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Wydawnictwu HarperCollins.

niedziela, 22 listopada 2015

Anna J. Szepielak "Znów nadejdzie świt"

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, jakie tajemnice kryje wasza rodzina? Rozmawialiście z kimś starszym o swoich przodkach? Jeśli nie, może powinniście to zrobić, byście nie żałowali tego, że nic nie wiecie o przeszłości. Wysłuchajcie historii pewnej rodziny, która rozgrywa się na przestrzeni 150 lat.

Gdyby nie upór bogatej dziedziczki, Karolina nie zostałaby sierotą. To przez panią Helenę straciła matkę i ojca. Dorastająca dziewczyna nie ma zamiaru zostać w domu, w którym pracuje jako kuchta. Poznaje Jędrzeja, wychodzi za niego za mąż, po czym rodzi mu troje dzieci: Franciszkę, Antoninę oraz Michała. Dzieci dostarczają jej wielu zmartwień. Na dodatek kobieta musi ukrywać pewną tajemnicę. Odkrywa ją po wielu latach dopiero potomkini Franciszki, Elwira. Co zrobi ona, gdy będzie musiała uporać się z podobnym problemem jak Karolina?

W tej książce króluje przeszłość. Opisano losy przodków Elwiry, skupiając się przede wszystkim na Karolinie i jej dzieciach.  Perypetie matki Frani, Tosi i Michała są przedstawione bardzo szczegółowo. Anna Szepielak, by nadać swojej powieści klimat dawnych czasów, posługuje się momentami dość trudnym językiem, w którym pojawia się sporo przestarzałych wyrazów. Ten zabieg sprawia jednak, że Znów nadejdzie świt nabiera niezwykłego wydźwięku.

Czytając tę powieść, zastanawiałam się nad tym, czy i w mojej rodzinie są ukryte podobne tajemnice. Niestety, nie mam już z kim na ten temat porozmawiać i w trakcie lektury popadłam w zadumę. Pewnie moi prapraprapradziakowie mieli podobne przeżycia, lecz nigdy nie będę mogła się o tym osobiście przekonać. To przykre.

Akcja w Znów nadejdzie świt toczy się bardzo powoli. W sumie niewiele się dzieje, chociaż nie można tego uznać za mankament. Wręcz przeciwnie. Nagłe zwroty akcji położyłyby tę historię na łopatki i sprawiłyby, że byłaby niezbyt strawna w odbiorze. Nie umiem sobie nawet tego wyobrazić. Coś takiego nie miałoby tu prawa bytu.

Bardzo zżyłam się z Elwirą i jej przodkami. Polubiłam tę rodzinę. Z zaciekawieniem odkrywałam skrywane przez nią tajemnice, choć przyznam, że przeszłość interesowała mnie bardziej niż teraźniejszość. Była ciekawsza i według mnie lepiej opisana. Poświęcono jej więcej uwagi. Urzekły mnie opisy miejsca, w którym dorastała Karolina, a potem jej dzieci. Ta wieś została opisana w bardzo poetycki sposób. Trochę przypominała mi Lipce z Chłopów, ale to tylko moje luźne skojarzenia.

Wszystkie bohaterki tej książki wiele w swoim życiu przeszły, lecz pokazały, że drzemie w nich niezwykła siła, której mógłby im pozazdrościć niejeden mężczyzna. Były opoką rodziny i to dzięki nim ich bliskim udało się pokonać przeciwności. Aż zazdroszczę Elwirze tego, że miała tak wspaniałych przodków.

Nie jestem do końca zadowolona z zakończenia książki. Pasowało do niej idealnie, ale wydaje mi się nieco przesłodzone. Byłam troszkę rozczarowana, gdy je czytałam. Trzeba mi to jednak wybaczyć. Wolę bardziej dramatyczne finały.


To na pewno nie jest książka, o której szybko się zapomina. Autorka próbuje dać nam pewną lekcję. Pokazuje, że trzeba wybaczać innym i uświadamia, że w rodzinie tkwi nasza siła. Polecam tę książkę wszystkim dorosłym kobietom. Nastolatki mogą nie przebrnąć przez tę nieco archaiczną miejscami narrację i zniechęcić się czytaniem historii, w której brakuje nagłych zwrotów akcji. Jeśli jeszcze nie macie lektury na jesień, zapoznajcie się z tą powieścią.

Anna J. Szepielak
Znów nadejdzie świt
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Warszawa 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Nasza Księgarnia.

sobota, 21 listopada 2015

Lucinda Riley "Tajemnice zamku"

lubimyczytac.pl
Są powieści, które liczą sobie wiele stron, a pomimo to połyka się je w całości w ciągu kilku godzin. Tajemnice zamku Lucindy Riley z pewnością należą do tej kategorii. Chcecie dowiedzieć się, o czym są?

Emelie właśnie pożegnała swoją matkę, która odchodząc, zostawiła córce w spadku zamek wymagający sporych nakładów finansowych. Kobieta musi wybierać między swoim dotychczasowym spokojnym życiem pani weterynarz a wejściem w skórę dziedziczki rodowej posiadłości, która musi zrobić wszystko, by uratować spuściznę po przodkach. W najtrudniejszym dla niej momencie w jej życiu pojawia się tajemniczy Sebastian. To on pomaga Emelie uporządkować sprawy związane ze spadkiem. Kobieta postanawia nie sprzedawać zamku. Chce poznać kryjące się w jego murach tajemnice. Dzierżawca przylegającej do niego winnicy opowiada jej związaną z posiadłością historię. Pojawia się w niej babcia Sebastiana, Constance. Wszystko wskazuje na to, że spotkanie Emelie i Sebastiana nie mogło być przypadkowe. Czy jest coś, czego kobieta nie wie na jego temat, a wiedzieć powinna?

Muszę przyznać, że w tej książce bardziej podobała mi się opowieść o przeszłości. To, co działo się w czasach obecnych średnio mnie interesowało. Na szczęście autorka często przenosiła akcję powieści do dawnych czasów i moja ciekawość została zaspokojona. Podróż w przeszłość dostarczyła mi wielu wzruszeń, a także pokazała, że nic, co stało się w życiu Emelie, nie miało miejsca przez przypadek.

Od samego początku nie lubiłam Sebastiana. Zjawił się znikąd. Niczym anioł stanął przed zagubioną Emelie i zaoferował jej swoją pomoc. Wiedziałam, że nie robi tego bezinteresownie. Moja podejrzliwość została pobudzona jeszcze bardziej, gdy zaproponował kobiecie małżeństwo i szybki ślub. Coś mi tu nie pasowało i nie pomyliłam się za bardzo co do niego. Nie zdradzę oczywiście co zrobił, ale podejrzewam, że większość czytelniczek będzie równie oburzona jego postępowaniem, gdy pewne fakty ujrzą światło dzienne. Sama Emelie, co nieco okrutnie zabrzmi, była mi w sumie obojętna. Nie żałowałam jej jakoś specjalnie, gdy została sama z problemami, lecz nie znaczy to, że nie lubiłam tej bohaterki. Po prostu ktoś inny był bliższy mojemu sercu. Mam tu na myśli starego Jaquesa, który opowiedział Emelie historię związaną z jej przodkami. Bardzo przypominał mi nieżyjącego od kilku lat mojego dziadka, więc fragmenty, w których się wypowiadał, wzbudzały we mnie najwięcej emocji.

Lucina Riley posługuje się bardzo prostym językiem i dość płynnie przechodzi między teraźniejszością a przeszłością. Nie ma tu sztucznych przeskoków, wszystko dzieje się naturalnie. Nie widzę w tej powieści żadnych słabych punktów. Jedyna rzecz, do jakiej mogłabym się przyczepić, to brak tłumaczenia zwrotów z obcego języka. Nie każdy zna francuski, należy o tym pamiętać.

Tajemnice zamku to idealna powieść na nadchodzące wielkimi krokami długie jesienne wieczory spędzone pod kocem z dobrą książką w ręku. Czyta się ją bardzo szybko. Ja nawet nie zorientowałam się, że już docieram do końca. Urzekł mnie klimat tej opowieści. Myślałam, że nie rzuci mnie na kolana, lecz się pomyliłam. Spędziłam z nią bardzo miłą, choć zarwaną noc. Autorka poruszyła kilka ważnych kwestii. Nie tylko przytoczyła wojenne wspomnienia, lecz opisała problemy związane z niepełnosprawnością i wychowaniem dzieci. Jeśli lubicie książki przenoszące w przeszłość – zapoznajcie się z tą pozycją. Naprawdę warto.

Lucinda Riley
Tajemnice zamku
Wydawnictwo Albatros 
Warszawa 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
oraz Wydawnictwu Albatros

piątek, 20 listopada 2015

Marek Dutkiewicz "Jolka, Jolka, pamiętasz?"

Kiedy zobaczyłam tę książkę, pomyślałam, że muszę ją przeczytać. Skusił mnie opis:

"Dlaczego pogoda bywała szklana?

Jak zostaje się DJ-em w Bangkoku?

Czyje dziecko zgubili z Andrzejem Mleczką?

Czemu nie powiódł się wywiad z Czesławem Niemenem?

Na te i inne pytania Marek Dutkiewicz odpowiada zabawnie i dosadnie. Jego książka to imponująca kolekcja anegdot,o kulisach powstania jego największych przebojów, barwach PRL-u, podróżach i ludziach po drodze. “Jolkę…” podczas festiwalu Przystanek Woodstock odśpiewało siedemset tysięcy ludzi i niewykluczone, iż fakt ten zachęcił jej autora do spisania tych mocno niekonwencjonalnych wspomnień."


Byłam na nią napalona jak dzik na szyszki. Nie mogłam się wręcz doczekać chwili, gdy przyjdzie do mnie paczka z książkami do recenzji. Kiedy wyjęłam z niej Jolkę, cieszyłam się jak małe dziecko. Liczyłam na zbiór ciekawych anegdot, które umilą mi popołudnie. A co dostałam?

Książkę, tego faktu nie mogę zaprzeczyć. Uwierzcie mi, im dalej w tekst, tym bardziej byłam zawiedziona. Mam wrażenie, że autor nie przemyślał tego, w jaki sposób chce wydać Jolkę. Nastawiłam się na anegdoty z PRL-u, a tymczasem przyszło mi zmierzyć się z bardzo chaotyczną publikacją. Nie umiałam w niej znaleźć ani początku, ani końca. Cała historia zaczęła się jakby w środku. Brakowało jej ładu. Owszem, anegdoty pojawiały się, ale były wrzucone bez pomysłu. Nie bardzo pasowały do całości. Liczyłam na coś zdecydowanie lepszego. Byłam głodna wrażeń i ciekawa pikantnych wspomnień. Obeszłam się smakiem

W Jolce pojawia się wiele tekstów piosenek. W sumie to one zajmują zdecydowaną większość publikacji. Przy niektórych z nich pojawiła się informacja, że jeśli ściągnie się odpowiednią aplikację i zeskanuje się stronę, można wysłuchać instrumentalną wersję danego utworu. Nie jestem w stanie wypowiedzieć się w tej sprawie. Nie wiem, czy faktycznie tak było. Mój telefon nie chciał ze mną pod tym względem współpracować. Zastrajkował już przy próbie pobrania aplikacji. Nie miałam ochoty, żeby z nim walczyć. Nie wiem jednak, czy te "efekty specjalne" są w stanie uratować tę publikację. Jestem nią ogromnie rozczarowana.

Nie mogę odmówić Markowi Dutkiewiczowi poczucia humoru i lekkiego pióra. Jego krótkie historyjki czytało się całkiem nieźle. Żałuję tego, że porozrzucał je bez ładu i składu. Nie umiem sprecyzować tego, o czym właściwie była ta książka. Nie potrafię streścić zawartej w niej treści. Bliżej mi do określenia tej publikacji mianem zeszytu z tekstami niż do nazwania jej "kolekcją anegdot". Było ich tutaj zdecydowanie za mało. Można je policzyć na palcach jednej ręki.

Wiele razy zarzekałam się, że nie będę sugerowała się opisami z tyłu książki. Dobrze wiem, jak powstają i zdaję sobie sprawę z tego, że w wielu przypadkach nijak mają się do tego, co znajduje się w publikacji. Jednak moja ciekawość dotycząca epoki PRL-u wygrała. Chciałam dowiedzieć się, jak wyglądało życie tworzących wtedy gwiazd i zostałam odesłana z kwitkiem.

Nie będę nikogo zachęcała do sięgnięcia po tę książkę. To byłoby niesprawiedliwe wobec osób, do których dotrze ten tekst. Jeśli będziecie chcieli sami przekonać się o tym, czy w Jolce (jakkolwiek to zabrzmi) panuje chaos - droga otwarta. Nikomu nie będę niczego bronić. Moje zdanie na temat tej publikacji już znacie, a to, co z nim zrobicie - to już Wasza sprawa.

Marek Dutkiewicz
Jolka, Jolka, pamiętasz?
Edipresse Książki 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
oraz Edipresse Książki.

czwartek, 19 listopada 2015

Tomasz Dziedzic "Sprawa Jontona"

Ostatnio w moje ręce wpada coraz więcej debiutów literackich. Po Sprawę Jontona sięgnęłam z pewną dozą niepewności. Nie miałam pojęcia, czego mogę spodziewać się po autorze. Chcecie się przekonać, jakie są moje wrażenia po lekturze?

Witajcie w przyszłości.
Znany nam świat nie istnieje. Dawne dziedzictwo odeszło w zapomnienie. Ludzie żyją zamknięci pod potężną Kopułą 144. Niewiele wiedzą o swoich przodkach, więc stworzyli własny obraz społeczeństwa i kultury. W tym miejscu nie ma zwierząt. Oprócz ludzi są jeszcze drożdże, z których produkuje się wiele rzeczy. Nad wszystkim panuje Tech - superkomputer wymyślony w celu "troszczenia się" o życia ludzi. Jonton Mart jest jednym z mieszkańców wyższego rangą dystryktu. Pracuje jako funkcjonariusz CorpPolicji. Zostaje mu przydzielone dość nietypowe zadanie. Musi sprawdzić jeden adres i rozwiązać pewną sprawę w niższym dystrykcie. 

Średnio przepadam za literaturą fantastyczną. Jest ona domeną mojego męża. On jednak mówi, że nie samym kryminałem człowiek żyje, więc daję innym gatunkom szansę. Czy spodobała mi się Sprawa Jontona? Źle nie było, ale też nie zostałam rzucona na kolana. Czuję niedosyt. Dowiedziałam się, że ludzie żyją pod Kopułą. Niby wiem, w jaki sposób działa, ale zabrakło mi wytłumaczenia skąd i dlaczego się pojawiła. Myślę, że to byłby całkiem ciekawy fragment. Chciałabym poznać jej genezę. Tak, wiem, czepiam się, nie można na 140 stronach upchnąć wszystkiego, lecz tę kwestię naprawdę warto było wyjaśnić.

Nie mogę narzekać na tempo akcji, nie nudziłam się, jednak niezbyt spodobał mi się sposób przedstawienia bohaterów. Skończyłam czytać książkę zaledwie 2 dni temu, a nie umiem powiedzieć o nich nic oprócz tego, że było ich niewielu. Autor musi jeszcze popracować nad opisami postaci, które powołuje do życia. Ani Jonton Mart, ani Han Jatodar nie wyróżniają się niczym szczególnym. No dobra, jeden może trochę się rozpadał. Ot, uroki życia w niższym dystrykcie. Oprócz nich pojawia się jeszcze kilka epizodycznych postaci, jednak nie potrafię o nich powiedzieć nic konkretnego.

Czytając tę książkę, miałam z tyłu głowy Porzuconych Tomasza Graczykowskiego. Świat przedstawiony w obu pozycjach jest do siebie bardzo podobny. Tam bohaterowie też się rozpadają i żyją w toksycznych oparach. Porzuceni jednak bardziej przypadli mi do gustu. Byli bardziej dopracowani, mroczni i potrafili zmrozić krew w żyłach. Obawiam się, że o Sprawie Jontona szybko zapomnę i tylko ten wpis przypomni mi, że ją kiedyś czytałam. Lekturze tej książki nie towarzyszyły żadne większe emocje. Po prostu przez nią przeszłam. Nie sądzę, bym kiedykolwiek do niej wróciła.

Tomasz Dziedzic ma potencjał. Tego nie mogę mu odmówić. Bardzo łatwo operuje słowem pisanym. Brakuje mu jednak warsztatu. O ile opisywanie intrygi nie wyszło wcale tak źle, o tyle przedstawienie bohaterów pozostawia wiele do życzenia. To jest pierwsza książka tego autora. Mam nadzieję, że z każdą kolejną, jeśli jakieś jeszcze napisze, będzie tylko lepiej. Wystarczy tylko wziąć się do roboty i popracować nad stylem.

Podsumowując, Sprawa Jontona to przyzwoity debiut literacki, który niestety nie uchronił się przed pewnymi niedociągnięciami. Nie są one jednak na tyle poważne, by przekreślić Tomasza Dziedzica. Momentami lektura może sprawiać trudności i trzeba się skupić, żeby nie zgubić wątku. Starzy wyjadacze literatury fantastycznej raczej nie będą czuli się usatysfakcjonowani po tej lekturze. Będzie im czegoś brakowało. Myślę, że bardziej spodoba się osobom, które niewiele wspólnego mają z tym gatunkiem. Na rozgrzewkę Sprawa Jontona jest tak akurat.


Tomasz Dziedzic
Sprawa Jontona
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Novae Res.

środa, 18 listopada 2015

Elizabeth Mittelstaedt "We własnych butach"

Podobno życie pisze najlepsze scenariusze na powieści. Nie każda z nich jednak jest od początku do końca szczęśliwa. Pozwólcie, że opowiem Wam o książce Elizabeth Mittelstaedt. Kobiety, która urodziła się w Jugosławii. Wiele w swoim życiu przeszła, lecz dziś daje siłę wielu kobietom na całym świecie.

O czym jest ta książka?
Opowiem najprościej, jak się da. O butach, ale nie o takich, które na co dzień nosimy na nogach.
Autorka używa nazw poszczególnego obuwia w sensie metaforycznym. Przy ich pomocy opisuje poszczególne epizody ze swojego życia.
Elizabeth Mittelstaedt miała na swoich nogach wiele par butów. Od pięknych, nowych dziecięcych bucików, w których czuła się jak mała księżniczka, po zdarte tenisówki. Życie jej nie oszczędzało. Przyszła na świat w biednej i niewielkiej komunistycznej wiosce w Jugosławii. Nie pochodziła z bogatej rodziny. W końcu w komunizmie nikt nie mógł mieć więcej pieniędzy od innych, wszyscy mieli być równi. Kiedy dorosła, postanowiła postarać się o azyl  wyjechać za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. Walka o wolność była bardzo trudna. Historia Elizabeth pokazuje jednak, że warto było dołożyć wszelkich starań, by zacząć wszystko od nowa.

Nie będę streszczała historii życia Elizabeth. Powiem tylko tyle, że jej opowieść wzruszyła mnie. Jak wspominałam, życie jej nie oszczędzało. Mężczyzna, któremu ufała, wykorzystał ją i zrobił coś niewybaczalnego. To odcisnęło ogromne piętno na jej psychice. Elizabeth jednak nie zamknęła się w sobie i znalazła miłość swojego życia. Wyszła za mąż, jednak nigdy nie doczekała się własnego dziecka.

Narratorka opowieści jest bardzo mądrą kobietą, która z każdego doświadczenia, jakie ją spotkało, wyciągnęła właściwą lekcję. Nie załamywała się, lecz szukała rozwiązania. Wierzyła, że uda się jej wyjść na prostą. Ogromną zasługę miała w tym jej wiara w Boga. Elizabeth jest bowiem bardzo pobożną osobą. Ufała Bogu i wiedziała, że on ją poprowadzi. Nie mogło być inaczej.

Historia Elizabeth zmusza do przemyśleń i zastanowienia się nad podjętymi przez nas decyzjami. Motywuje także do walki o spełnienie własnych marzeń. Autorka książki nie myślała, że dojdzie w życiu tak daleko i stanie się wzorem dla innych. Tak jednak się stało. Podziwiam ją za drzemiącą w niej siłę. Jestem też pełna uznania dla Elizabeth Mittelstaedt za lekkość pióra. Jej opowieść jest bardzo wciągająca. Spędziłam przy tej książce jeden bardzo miły wieczór. Wraz z autorką przeżywałam jej radości i smutki. Kilka razy ocierałam z policzków łzy. Nie wiem, czy udałoby mi się podnieść po tylu razach zadanych mi przez życie. Nie jestem raczej na tyle silna.

Komu mogę polecić tę książkę? Myślę, że przede wszystkim kobietom, które gdzieś po drodze zagubiły pewność siebie. Spotkanie z Elizabeth na pewno wyjdzie im na dobre. Już dawno nie czytałam tak motywującej do działania książki. Nie znajdziecie tu co prawda gotowych rozwiązań, ale na końcu publikacji znajdują się pytania, na które warto odpowiedzieć. Nie zajmie to Wam zbyt wiele czasu.

Poznajcie Elizabeth Mittelstaedt, pozwólcie jej opowiedzieć swoją historię. To niezwykle ciepłą kobieta, którą z chęcią poznałabym osobiście. We własnych butach to dobra propozycja dla wierzących czytelniczek. Ateistki pewnie podejdą do niej z rezerwą i nie mam pewności, czy przypadnie im ona do gustu. Bóg jednak odgrywa tu sporą rolę. Bez Niego Elizabeth nie byłaby tym, kim jest teraz. Polecam.

Elizabeth Mittelstaedt
We własnych butach
Wydawnictwo Koinonia
Ustroń 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Koinonia

Wit Szostak "Wróżenie z wnętrzności"

Wit Szostak jest z wykształcenia doktorem filozofii, absolwentem Papieskiej Akademii Teologicznej. Zadebiutował w 1999 roku opowiadaniem Kłopoty z błaznem. W 2013 roku został nominowany do Literackiej Nagrody Nike za powieść Fuga. Po jego Wróżenie z wnętrzności sięgnęła z czystej ciekawości. Chciałam przekonać się o tym, co ma w sobie ten pisarz, że został w ten sposób wyróżniony. O czym jest jego najnowsza powieść?

Mateusz podejmuje dość szaloną decyzję. Porzuca swoją dotychczasową pracę i przeprowadza się wraz z żoną na stary dworzec kolejowy. Jego brat Mateusz od 20 lat nie wypowiedział ani słowa. Wydaje się Wam to dziwne? I słusznie, bo nic tu nie jest takie, jak się na początku wydaje. Dworzec Mateusza jest tak naprawdę śródziemnomorską willą położoną wśród beskidzkich lasów. Błażej zaś szeptem opowiada historię o odejściach i powrotach. Ważną postacią jest tu też żona Mateusza, Marta, bogini Poświatowa, epatująca erotyzmem, owiana tajemnicą i zachęcająca Błażeja do poszukiwania mitologii życia.

Nie jestem w stanie inaczej streścić tej książki, musiałam posiłkować się opisem wydawcy. To jest bardzo specyficzna publikacja. Nie, nie jest zła, tego nie mogę powiedzieć. Jednak nie będzie jej w stanie przeczytać każdy czytelnik. Jestem po filologii polskiej, miałam filozofię, tekstologię, zajęcia z interpretacji tekstu i przyznam się szczerze, że nie do końca zrozumiałam, o czym w sumie jest Wróżenie z wnętrzności. Drugi raz nie byłabym w stanie przejść przez tę książkę. Jest bardzo trudna w odbiorze.

Narratorem jest bardzo zamknięty w sobie mężczyzna. "Gorszy" z braci, ułomny. Ten, który nie ma rodziny i pracy. Niekoniecznie mu w życiu wyszło. Opowiada o historii życia Mateusza i Marty. Zachwyca się swoją bratową w dość niezdrowy sposób. Nie chciałabym, żeby brat mojego męża tak o mnie mówił i myślał. To było przerażające. Nie chciałabym spotkać narratora książki na żywo.

We Wróżeniu z wnętrzności nie ma dialogów. Czytamy głównie przemyślenia Błażeja. Są one bardzo melancholijne i smutne. Zdarzało mi się, że musiałam kilka razy czytać jedno zdanie, by je zrozumieć, ale tak, jak powiedziałam, nie uważam, że to była zła książka. Nie należę do grona intelektualistów, którzy lubią dyskutować o metafizycznych publikacjach. Męczy mnie, gdy muszę rozkładać ją na części pierwsze i zastanawiać się, do jakiej ideologii mogę ją przypisać. Powieść Szostaka taka właśnie jest, więc dlatego czytało mi się ją dość opornie. Cieszę się, że nie musiałam jej omawiać na studiach. Poległabym na zajęciach i nie odezwałabym się ani słowem, a uwierzcie mi, nie należałam do milczków na ćwiczeniach.

To dobra propozycja dla czytelników lubiących prowadzić dyskusje o książkach i przypisywać je do różnych ideologii. Odradzam raczej sięganie po nią osobom bez humanistycznego zacięcia. To nie jest książka na jeden wieczór. Czyta się ją bardzo powoli. Uporanie się z nią zajęło mi ponad tydzień. Jak już wspomniałam, drugi raz na pewno po nią nie sięgnę. Nie ma nawet takiej opcji. Nie lubię męczyć się podczas lektury. Chciałam przekonać się, co Wit Szostak ma mi do zaoferowania i wiem już, że to dobry pisarz, ale zupełnie nie trafia w mój czytelniczy gust. Zdecydowanie bardziej wolę książki, w których coś się dzieje. Wewnętrzne wywody nie są dla mnie.

Wit Szostak
Wróżenie z wnętrzności
Wydawnictwo Powergraph
Warszawa 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję Portalowi Sztukater
i Wydawnictwu Powergraph.

wtorek, 17 listopada 2015

K.A. Tucker "Cztery sekundy do stracenia"

Czekałam ładnych parę miesięcy na to, by móc dorwać się do tej książki. Dwie poprzednie części mnie zachwyciły i byłam bardzo ciekawa tego, co stanie się w trzeciej. Kiedy w końcu przytargałam książkę z biblioteki i przeczytałam znajdujący się z tyłu opis, zdębiałam. Nie znałam imion bohaterów i zaczęłam się zastanawiać, co stało się z siostrami Cleary. Nie wyobrażałam sobie tej serii bez nich.

W tej części głównymi bohaterami są Cain i Charlie. Każde z nich ma za sobą niezbyt chlubną przeszłość. Ukrywają sekrety, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Charlie Rourke chce zniknąć, by to zrobić, potrzebuje szybkich pieniędzy. Praca striptizerki nie jest dla niej szczytem marzeń, lecz dziewczyna zrobi wszystko, by uwolnić się od duchów przeszłości. Cain prowadzi klub ze striptizem. Nie jest to zbyt pasjonujące zajęcie, choć wielu ludziom może się wydawać, że jest inaczej. Częstym gościem w jego miejscu pracy jest policja, a personel, który zatrudnia... no cóż, pozostawia zdecydowanie wiele do życzenia. Kiedy drogi tej dwójki się krzyżują, mężczyzna postanawia pomóc kobiecie, kimkolwiek by nie była. Jaki ma w tym cel?

Kiedy zaczynałam czytać tę książkę, byłam nieco zawiedziona. Chciałam sióstr Cleary, a one gdzieś zniknęły. Postanowiłam się obrazić na autorkę. Jak się pewnie domyślacie, zbyt długo to nie trwało. Choć początkowo nie mogłam złapać bakcyla, po około 30 stronach totalnie przepadłam. Zarwałam noc, prawie spóźniłam się do pracy (odkryłam przy okazji, że w 10 minut też da się wyszykować i jeszcze kanapki sobie zrobić), ale było warto.

Charlie gra kogoś, kim nie jest. Kiedy zatrudnia się u Caina i odkrywa, że zaczyna darzyć go uczuciem, wpada w panikę. Wie, że będzie musiała odejść. Nie chce stracić mężczyzny, lecz zdaje sobie sprawę z tego, że tam, dokąd się uda, nie może go ze sobą zabrać. Nie wie też, jak on zareaguje, gdy odkryje prawdę o niej. Charlie rozpoczyna bardzo ryzykowną grę, w której stawką jest nie tylko jej życie.

W Czterech sekundach do stracenia K.A. Tucker pokazuje czytelnikom zupełnie inny świat. Wprowadza do mrocznego półświatka nocnych klubów i ciemnych interesów. Tu nie jest bezpiecznie i uwierzcie mi, nie chcielibyście za nic się znaleźć na miejscu bohaterów. Sporo się tutaj dzieje i jestem zdanie, że Charlie i Caina powinni poznać pełnoletni czytelnicy. Jest tutaj bowiem sporo mocnych scen łóżkowych, które mnie, osobę dorosłą i będącą w stałym związku, wprawiły w zakłopotanie. Trzeba jednak przyznać polskiej tłumaczce, że całkiem nieźle poradziła sobie z ubraniem ich w słowa. Nie były wulgarne i nie budziły obrzydzenia. Jestem ciekawa, jak wyglądały w oryginale.

Zakończenie może i nie jest zaskakujące, ale warto było na nie czekać. Nie wyobrażam sobie tego, by ta historia skończyła się inaczej. Nie wybaczyłabym tego autorce. Jeśli spodobały się Wam dwie poprzednie części, trzecia również Was nie zawiedzie. Mogę Wam to zagwarantować. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak poczekać na premierę czwartej części. Wydawnictwo Filia zapowiedziało ukazanie się Pięciu sposobów na upadek na 2016 rok, czyli już niedługo. Jesteście ciekawi, dokąd tym razem zabierze nas autorka i czyje zakamarki duszy poznamy?

K.A. Tucker
Cztery sekundy do stracenia
Wydawnictwo Filia
Poznań 2015

poniedziałek, 16 listopada 2015

Poniedziałki ze zbrodnią w tle: #36 Jennifer McMahon "Zimowe dzieci"

Drogie Czytelniczki,
wyobraźcie sobie taką sytuację: od dawna staracie się z mężem o dziecko. Każda próba kończy się poronieniem. Kiedy w końcu udaje się Wam urodzić chłopca, Wasza radość nie trwa długo. Upragniony synek umiera po dwóch miesiącach. Jednak wydaje się, że los nareszcie się do Was uśmiecha. Rodzicie córeczkę, która w miarę zdrowo się chowa. Teraz wyobraźcie sobie, że pewnego dnia ona ginie w nieznanych okolicznościach. Wkrótce zostaje odnalezione jej ciało. Byłybyście w stanie pogodzić się z tak ogromną stratą? Sara Harrison Shea nie potrafiła pozwolić odejść swojej małej Gertie z tego świata.

Witajcie w 1908 roku.
Mała Gertie, córka Sara i Martina zostaje odnaleziona martwa. Matka nie jest w stanie pogodzić się z tą stratą. Przypomina sobie o cioteczce, która przekazała jej wiedzę dającą możliwość do przywrócenia zmarłych do życia. Sarah nie waha się ani chwili i wskrzesza córkę. Gertie nie jest jednak tą dziewczynką, jaką była za życia. Dla matki jednak najważniejsze jest to, że znów ma przy sobie ukochaną córeczkę.

Czasy współczesne
Dwie siostry, Ruthie i Fawn z dnia na dzień zostają same, gdy w niewyjaśnionych okolicznościach znika ich matka. Dziewczyna postanawia odkryć prawdę. Wszystko zaczyna się komplikować, gdy okazuje się, że takich zaginięć w okolicy było więcej. Ruthie odnajduje w sypialni matki kartki z pamiętnika Sary, matki Gertie. Czyta jej opowieść, która w pewnym momencie urywa się. Wszystko jednak wskazuje na to, że te zapiski są kluczem do odnalezienie mamy Ruthie i Fawn. Rozpoczyna się wyścig z czasem i z postaciami, które nie powinny pojawić się w naszym świecie.

Nie miałam wielkich oczekiwań wobec tej książki i zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona. Autorka wcisnęła mnie w fotel i nie pozwoliła z niego wyjść. Z rozszerzającymi się z przerażenia oczami obserwowałam to, co dzieje się na kartach powieści. Jennifer McMahon w mistrzowski sposób połączyła wątek paranormalny z thrillerem. Wplotła w tę historię mrożące krew w żyłach legendy i przywróciła do życia tych, którzy powinni pozostać martwi. Bardzo płynnie przechodziła między teraźniejszością a przeszłością. "Dopieściła" swoją powieść w każdym szczególe. Zarówno, jeśli chodzi o bohaterów, jak i o całą panującą dookoła nich otoczkę.

Zimowe dzieci mają niezwykły klimat. Jennifer McMahon to Stephen King w spódnicy. W trakcie lektury czułam na rękach ciarki. Tak przeżywałam to, co się działo, że przez dwa dni miałam koszmary. Autorka do końca utrzymała mnie w napięciu. Zakończenie to było mistrzostwo świata. Do tej pory nie umiem się po nim otrząsnąć. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Wiem, że to była wymyślona historia, ale Jennifer McMahon przedstawiła ją w tak przekonujący sposób, że byłabym skłonna uwierzyć w to, że kiedyś się wydarzyła.

To nie jest zwykły horror połączony z thrillerem. To przede wszystkim historia o niezwykle skrzywdzonej przez los matce, która nie jest w stanie podnieść się po kolejnym ciosie. Chciała odzyskać dziecko za wszelką cenę, nie zważając na to, jakie konsekwencje przyniesie jej czyn. Liczyło się dla niej tylko jedno - chciała znów potrzymać ukochaną córkę w ramionach. Czy można kogoś ganić za coś takiego?

Jennifer McMahon
Zimowe dzieci
Wydawnictwo Media Rodzina
Poznań 2015

niedziela, 15 listopada 2015

Maciej Stuhr, Beata Nowicka "Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności"

Podziwiam Macieja Stuhra. Jest według mnie jednym z najlepszych aktorów młodego pokolenia. Z chęcią oglądam wszystkie filmy z jego udziałem. Z podziwem przyglądałam się temu, jak odpierał ataki po zagraniu w głośnym Pokłosiu. Kiedy zobaczyłam w zapowiedziach Stuhrmówkę, wiedziałam, że nie mogę obok niej przejść obojętnie.

Jesteście ciekawi, jaki obraz artysty wyłania się z tego wywiadu-rzeki? Jeśli myślicie, że zobaczycie tu lwa salonowego, który lubi być w centrum zainteresowania - jesteście w błędzie. Na kartach tej książki spotkacie zwykłego, skromnego człowieka. Zdolnego aktora, który przez lata walczył o to, by wyjść z cienia swojego ojca. Sława dała mu pieniądze, lecz nie zmieniła jego podejścia do życia. Maciej Stuhr nie należy do marzycieli, którzy chodzą z głową w chmurach, on twardo stąpa po ziemi, choć do wielu rzeczy podchodzi z dość dużym dystansem. Niezwykle urzekło mnie to, w jaki sposób mówił o swojej córce, Matyldzie. Sama chciałabym mieć takiego ojca. Historię aktora uzupełniają wspomnienia innych artystów na jego temat. Nie wszystkie przypadły mi do gustu. Miałam wrażenie, że część była pisana nieco na siłę. Uważam, że lepiej byłoby, gdyby nie pojawiły się w tej publikacji. Sam wywiad-rzeka w zupełności wystarcza. Pytania i odpowiedzi czytało się zdecydowanie lepiej.

Ta książka momentami rozbawiała mnie do łez. Sporo tu anegdot z aktorskiego świata. Uwielbiam sposób, w jaki Maciej Stuhr o tym opowiada. Ten człowiek jest pod tym względem genialny. Wiecie, co urzekło mnie najbardziej? To, że Maciej Stuhr nie potrafi wypowiadać się źle na temat osób, które w ten, czy inny sposób zrobiły mu krzywdę. Nawet temat rozwodu nie został rozwleczony. Aktor przyznał, że było to dla niego trudne, lecz nie powiedział złego słowa o żonie, która go zdradziła. Niewiele sław umiałoby w tak taktowny sposób o tym opowiedzieć. To tylko pokazuje, jak dobrze wychowanym człowiekiem jest Maciej Stuhr.

W Stuhrmówce nie ma niby nic niezwykłego, nie spadła na mnie żadna bomba, lecz nie potrafiłam się od niej oderwać. Potrzebowałam tak lekkiej i przepełnionej humorem lektury. Cieszę się, że mogłam lepiej poznać Macieja Stuhra i spojrzeć jego oczami na aktorski świat. Chylę też czoła przed Beatą Nowicką, która przeprowadziła wywiad w niesamowity sposób. Jej pytania nie były nachalne, lecz przemyślane, taktowne. Nie próbowała wywołać sensacji, nie chciała się wybić na rozmowie ze znanym człowiekiem. Genialnym uzupełnieniem książki były zdjęcia. Każde znalazło się w odpowiednim miejscu, nie wepchnięto ich na siłę, dla samej idei wstawienia kilku fotek, które ucieszą oko czytelnika.

Polecam tę książkę nie tylko fanom Macieja Stuhra. Myślę, że to dobra pozycja dla wszystkich osób, które wiążą swoją przyszłość z zawodem dziennikarza. Tak właśnie powinny być przeprowadzane wywiady. Pani Beato - czapki z głów.

Maciej Stuhr, Beata Nowicka
Stuhrmówka, czyli gen wewnętrznej wolności
Wydawnictwo Znak
Kraków 2015

sobota, 14 listopada 2015

Czytelniczy Plebiscyt Literacki Złote Mole edycja 2015

Kochani!
Na początku miesiąca wspominałam o tym, że chcę stworzyć czytelniczy plebiscyt, w którym to my, a nie profesjonaliści, przyznamy symboliczne nagrody książkowe dla najlepszych, naszym zdaniem, książek. Dlatego też ogłaszam oficjalnie rozpoczęcie Czytelniczego Plebiscytu Literackiego na Złote Mole. Od dziś do 14 stycznia 2016 roku możecie zgłaszać najlepsze według Was książki wydane w tym roku. Patronat medialny nad wydarzeniem obejmuje Portal Sztukater.

Co trzeba zrobić, żeby wziąć udział w zabawie?
Zasady są bardzo proste.

1. Od 14 listopada 2015 roku do 14 stycznia 2016 roku możecie głosować na najlepsze, Waszym zdaniem, książki wydane w 2015 roku. Poniżej znajdują się kategorie, w których zostaną przyznane nagrody:

Literacki Debiut Roku
Literatura faktu
Najlepszy kryminał/thriller
Najlepszy prequel/sequel
Najlepsza powieść kobieca/obyczajowa
Najlepsza powieść młodzieżowa
Najlepsza powieść fantasy/science fiction
Najlepsza reedycja
Najlepsza powieść historyczna
Najlepsza biografia/autobiografia

2. Nie macie obowiązku, by głosować w każdej kategorii. Co zrobić, by oddać ważny głos?
  • Wysłać na adres mailowy zlotemole@gmail.com wiadomość zatytułowaną Złote mole 2015
  • W treści wiadomości wpisujecie w jakiej kategorii i na kogo głosujecie.
  • Głos możecie oddać tylko raz. Musicie podpisać się imieniem i nazwiskiem
  • Możecie zagłosować wyłącznie na książkę wydaną w 2015 roku. Jeśli data wydania książki będzie inna - głos będzie nieważny.
  • Będzie mi miło, jeśli uzasadnicie swój głos. Portal Sztukater obiecał nagrody książkowe dla najbardziej kreatywnych czytelników głosujących w plebiscycie. Zostaną nimi uhonorowane 3 osoby.
Mój głos, jako osoby, która stworzyła ten plebiscyt, zostanie podany w oficjalnym filmiku, który pojawi się na blogu na przełomie grudnia i stycznia. Reszta głosów pozostanie tajna.

3. Po podliczeniu głosów na blogu pojawi się informacja o transmisji mini-gali. Wygrywa ten tytuł, który uzyska najwięcej głosów. W przypadku remisu dojdzie do dogrywki. Jeśli i ona nie rozstrzygnie wyniku - zwycięzca zostanie wylosowany. O wszystkim będziecie informowani na bieżąco, także będzie mi miło, jeśli polubicie Fanpage, na którym będą pojawiały się ważne ogłoszenia. Nie jest to jednak warunek obowiązkowy. Zachęcam także do polubienia Sztukatera.

Udostępniajcie tę informację komu tylko możecie. Im nas będzie więcej, tym lepiej :) Nie musicie mieć bloga, by wziąć udział w zabawie. Wystarczy wysłać jednego maila.
Dziękuję za każdy oddany głos. W razie pytań i wątpliwości, służę pomocą. Piszcie maile na ten adres mailowy: maria.derejczykzwierzynska@gmail.com. Mam nadzieję, że o akcji zrobi się głośno i zostaną nagrodzone naprawdę dobre książki. Jestem niezwykle ciekawa Waszych głosów. Czekam na wiadomości.