Jest Halloween, więc dzisiaj będziemy się bać, a przynajmniej mam taką nadzieję. W momencie, gdy ten wpis ukaże się, ja będę w miejscu, w którym nie ma dostępu do sieci, licząc na to, że automatyczna publikacja postu mnie nie zawiedzie.
Na Miasto masek trafiłam przez przypadek. Wracałam z Katowic w rodzinne strony, miałam sporo czasu między pociągiem a autobusem i zawitałam do mojego ukochanego antykwariatu w Częstochowie, z którego pochodzi spora część książek, jakie można znaleźć w mojej biblioteczce. Zainteresował mnie opis z okładki i chciałam się przekonać, czy treść powieści jest równie psychodeliczna jak okładka.
Lucretie "Cree" Black pracuje jako parapsycholog. Tropi zjawy i pomaga rodzinom, które są przez nie nawiedzane, pozbyć się problemu. Podchodzi do sprawy w sposób naukowy. Przyczyny pojawiania się "duchów" upatruje w silnych przeżyciach związanych z danym miejscem. Dokładnie analizuje sytuację, badając każdy szczegół. W końcu o pomoc prosi ją delikatna Lilia Beauforte, która w rodzinnym domu w Nowym Orleanie jest prześladowana przez zjawy. Czy kobieta jest chora psychicznie? A może pojawienie się duchów jest związane z popełnionym w rezydencji przed laty morderstwem? Czy jednak chodzi o samo miasto, które przepełnione jest ludźmi noszącymi maski i ukrywającymi pod nimi nie tylko obłudę?
Nie miałam zbyt dużych wymagań wobec tej książki, ale muszę przyznać, że czułam ciarki na plecach w trakcie lektury. Miasto masek czytało się szybko. Spodobało mi się naukowe podejście do sprawy. Cree nie biegała po rezydencji jak oszalała z kropidłem. Postanowiła poznać historię Lilii, wczuć się w jej rolę i zrozumieć to, dlaczego w domu pojawiają się zjawy. Im bliżej było rozwiązania zagadki, tym czułam się jeszcze bardziej wciśnięta w fotel. Kilka razy mama prawie przyprawiła mnie o zawał, gdy bezszelestnie wchodziła do mojego pokoju i zaczynała do mnie mówić albo kiedy kot postanawiał wskoczyć mi na kolana/plecy/głowę (niepotrzebne skreślić). Może i nie jest to arcydzieło literatury z dreszczykiem, ale potrafi wystraszyć.
W trakcie lektury zastanawiałam się, czy takie rzeczy mogły się faktycznie wydarzyć. Daniel Hecht opisuje wszystko w niezwykle wiarygodny sposób i skłonna byłabym mu uwierzyć w to, że kogoś kiedyś to faktycznie spotkało. Autor potrafił też utrzymać mnie w niepewności przez bardzo długi czas, za co należy mu się duży plus. Cenię sobie w takich książkach element zaskoczenia i nie do końca przewidywalne zakończenie.
Na koniec zostawiam Was z moją ulubioną mroczną piosenką, którą możecie posłuchać tu. To tyle z mojej strony. Jeśli wybieracie się na jakąś imprezkę z okazji Halloween, bawcie się dobrze :)
Daniel Hecht
Miasto masek
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2006