Strony

sobota, 28 lutego 2015

Mons Kallentoft "Duchy wiatru"


"Nie zawracajcie sobie głowy Stiegiem Larssonem, Kallentoft jest lepszy" - tak na okładce reklamuje siódmy już tom przygód komisarz Malin Fors krytyk literacki, Magnus Utvik. Czy miał rację? Przekonajcie się sami.
Córka Malin, Tove, pracuje jako opiekunka w domu starców. Lubi swoją pracę oraz pensjonariuszy, którymi się zajmuje. Keruben wydaje się miejscem przyjaznym dla ludzi w podeszłym wieku. Są dobrze traktowani, nikt nie poniża ich ze względu na to, że starość powoli odbiera im samodzielność. Pewnego dnia Tove znajduje zwłoki jednego z nich. Mężczyzna powiesił się na dzwonku przyzywającym pielęgniarki. Wszystko wskazuje na to, że Konrad popełnił samobójstwo, jednak ci, którzy go znali, twierdzą, że to niemożliwe. On kochał życie i nie wybierał się jeszcze na drugą stronę. Sekcja zwłok potwierdza podejrzenia, że staruszek został zamordowany. Kto mógł chcieć śmierci schorowanego pensjonariusza z domu starców? Tego dowiecie się podczas lektury.
Jak już wspomniałam, Duchy wiatru to siódma książka napisana przez Monsa Kallentofta, lecz wszyscy ci, którzy nie mieli do czynienia z poprzednimi częściami cyklu, spokojnie mogą sięgnąć po opisywaną przeze mnie lekturę. Co prawda autor robi aluzje do przeszłości, ale nie wpływają one zbytnio na przebieg akcji.
Mons Kallentoft został porównany ze Stiegiem Larssonem. Jak dla mnie jest to pomyłka. Uwielbiam trylogię Millenium, mam ją w domu i nie widzę żadnego podobieństwa między tymi dwoma pisarzami. O, pardon, łączy, a właściwie łączyło ich, bo Larsson już nie żyje, szwedzkie obywatelstwo. Nic poza tym. Obaj pisali o czymś zupełnie innym. Podejrzewam, że znane nazwisko pojawiło się na okładce tylko po to, by przyciągnąć potencjalnych czytelników, gdyż Malin oraz jej kolegom z komisariatu do Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander bardzo daleko.
Co prawda akcja książki nieco się dłuży, pojawiają się momentami niepotrzebne zapychacze. Nie lubię czytać o wewnętrznych przemyśleniach bohaterów, które nijak mają się do sprawy. W Duchach wiatru pojawia się zmarły Konrad. Jest jednym z narratorów. Jego wypowiedzi są oznaczone kursywą. W żadnej z dotychczas przeczytanych książek nie spotkałam się z takim głosem zza światów. Jest to pewna nowość. Jednych czytelników denerwuje, inni są nią zachwyceni. Ja podchodzę do tego bez większych emocji. Momentami wynurzenia Konrada mnie irytowały, ale w gruncie rzeczy dobrze wpasowały się w całość utworu.
Nieco drażniło mnie też to, że nie było w tekście tłumaczenia do obcych wyrażeń. Nie każdy jest poliglotą i to, co dla jednych jest jasne jak słońce, dla drugich może być zupełnie niezrozumiałe. Dobrze, że wyróżniono je z tekstu, ale jeszcze lepiej byłoby, gdyby zostały przetłumaczone.
Duchy wiatru to moje drugie spotkanie z Monsem Kallentoftem. Czy zdecyduję się na kolejne, nie mam pojęcia. Po tej lekturze czuję rozczarowanie. Wiele osób zachwyca się nią, wychwala nagły zwrot akcji pod koniec książki, a ja przyznam, że praktycznie od początku wiedziałam kto zabił. Brakowało mi fałszywych tropów, napięcia. Wszystko było dla mnie oczywiste. Śledztwo można było rozwiązać zanim jeszcze na dobre się zaczęło, ale o czym wtedy zostałaby napisana książka?
Plus muszę jednak przyznać autorowi za opisanie tego, co dzieje się w domach opieki. Miejsce, w którym azyl mają znaleźć ludzie starsi, schorowani i samotni, staje się maszynką do robienia pieniędzy. To okrutne. Czytając o losie brata Malin zastanawiałam się, jak można stać się tak wyzutym z wyrzutów sumienia potworem, by zacząć zarabiać na krzywdzie innych. Coś tak nieludzkiego nie powinno mieć miejsca. Niestety, życie jest brutalne i to, co opisano w Duchach wiatru niejednokrotnie dzieje się naprawdę. Aż strach odpowiedzieć sobie na pytanie ile warte jest życie starszych ludzi w społeczeństwie dążącym do sprywatyzowania domów opieki...

Mons Kallentoft
Duchy wiatru
Dom Wydawniczy REBIS
Poznań 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi


oraz wydawnictwu



piątek, 27 lutego 2015

Anne-Dauphine Julliand "Wyjątkowy dzień"


"Pamiętam jak jeden z lekarzy ostrzegł mnie: 'U kresu swych dni Pani córka będzie już tylko bijącym sercem'. Wówczas te słowa wydawały mi się przygnębiające (...). Dziś rozumiem te słowa na własny sposób. Nieznacznie modyfikuję je do własnych potrzeb. Z dumą stwierdzam, że rzeczywiście u kresu swych dni Thais była jednym, wspaniałym, bijącym sercem. Sercem pojmowanym nie tylko jako niezależny od woli człowieka organ wewnętrzny, lecz sercem żywym, uniwersalnym symbolem miłości."

Nie mam jeszcze dzieci, ale gdybym miała córkę, na pewno chciałabym patrzeć na to, jak dorasta, pierwszy raz idzie do szkoły, spełnia swoje marzenia. Byłabym szczęśliwa, gdyby opowiedziała mi o miłości, a potem pozwoliła mi uczestniczyć w przygotowaniach do ślubu. Służyłabym jej pomocą przy dzieciach i oddałabym wszystko, żeby była po prostu w życiu szczęśliwa. Nie wyobrażam sobie tego, że pewnego dnia mogłabym pójść z nią do lekarza i usłyszeć, że ona umiera, a ja w żaden sposób nie jestem w stanie jej pomóc. Moje serce pękłoby z żalu, bo to dzieci powinni pochować swoich rodziców, nie na odwrót.
Anne-Dauphine Julliand to mieszkająca we Francji dziennikarka, która 29 lutego bierze sobie dzień wolnego od wszystkich zajęć. To dla niej wyjątkowa data. Nie tylko dlatego, że występuje w kalendarzu raz na cztery lata. tego dnia przyszła na świat jej córeczka Thais, u której w wieku dwóch lat wykryto leukodystrofię metachromatyczną, genetyczną chorobę układu nerwowego, polegającą na tym, że chora na to osoba z dnia na dzień traci zdolność chodzenia, mówienia, samodzielnego wykonywania najprostszych rzeczy. Powoli staje się bezwładną roślinką, która w końcu usycha. Nie sposób powstrzymać tego procesu. Thais przeżyła trzy lata i dziewięć miesięcy. Jej śmierć nie była jednak jedyną tragedią, która dotknęła rodzinę Julliandów. Młodsza siostra dziewczynki, Azylis także urodziła się z wyrokiem śmierci.
Zastanawiacie się pewnie co takiego można robić przez jeden dzień, że materiału starczyło na napisanie książki. Nieco obawiałam się tego, że przyjdzie mi czytać o tym, jak to autorka wstała rano z łóżka, zjadła śniadanie, ubrała się, coś tam zrobiła, poszła na cmentarz, popłakała i poszła spać. Chociaż Wyjątkowy dzień opisuje część z wymienionych przeze mnie czynności, robi to w niesamowity sposób. Podczas codziennych zajęć matce towarzyszy wspomnienie Thais. Kobieta wspomina spędzone wspólnie chwile, radości oraz smutki, a po południu umawia się z mężem, by podczas uroczystego obiadu świętować urodziny zmarłej córeczki.
Podziwiam to małżeństwo za miłość. Wiele rodzin rozpada się, gdy okazuje się, że dziecko jest śmiertelnie chore. Rodzice zapominają o tym, że muszą poświęcić się nie tylko umierającej pociesze, lecz także sobie nawzajem. Żyjąc obok siebie nie przetrwa się burzy, a przecież zawsze lepiej mieć w trudnych chwilach przy sobie kogoś bliskiego. Pełna uznania jestem także dla Gasparda, starszego brata Thais, który po całej sprawy podchodzi niezwykle dojrzale. Łzy płynęły mi po policzkach, gdy opowiadał młodszemu braciszkowi, Arthurowi, o Thais, której nie zdążył poznać. Wzruszyło mnie to, że wziął na siebie uświadomienie mu o jej istnieniu. Dawno nie czytałam książki o tak wspaniałej rodzinie. Spotkała ich tragedia, ale trwali przy sobie zjednoczeni, bo wiedzieli, że tylko wtedy są silni i mogą przeżyć wszystko.
Anne-Dauphine nigdy nie zadaje pytania "dlaczego nas to spotkało". Przyjmuje każde doświadczenie z pokorą i szuka w nim nauki na przyszłość. Pokazuje, że powinniśmy być wdzięczni za każdą daną nam chwilę, bo życie jest bardzo krótkie, dlatego trzeba czerpać z niego garściami. Ta cienka lektura zaserwowała mi sporą dawkę emocji. Nawet teraz, podczas pisania tej recenzji, na mojej twarzy pojawiły się łzy. To piękna i wzruszająca lektura. Uczy nie tylko miłości, ale także radości z małych rzeczy. Myślę, że powinien się z nią zapoznać każdy rodzic. Taka lekcja na pewno na długo pozostanie w pamięci. Ja w każdym razie szybko o niej nie zapomnę.

Anne-Dauphine Julliand 
Wyjątkowy dzień
Wydawnictwo Święty Wojciech
Poznań 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi


oraz wydawnictwu



środa, 25 lutego 2015

Rafał Dębski "Rubieże imperium: Kraniec nadziei"


Przez dość długi czas wszelką fantastykę i science fiction omijałam szerokim łukiem. Nie przepadałam za czytaniem o tym, jak zbudowane są statki, jaką bronią posługują się bohaterowie i czasem miałam problem z wymówieniem ich imion oraz nazwisk. W końcu dałam się jednak postanowiłam dać szansę książce Rafała Dębskiego. Niewiele wcześniej słyszałam o tym autorze i muszę nadrobić zaległości w jego twórczości, gdyż za Krańce nadziei pokochałam go z całego serca.
Daleka przyszłość. Galaktyka. Świat został podzielony na dwa obozy: Cesarstwo i Republikę. Te skrajnie od siebie różne środowiska nie potrafią żyć w zgodzie, więc prowadzą nieustanną wojnę o władzę. Kosmos - dawniej nieznana i odległa przestrzeń - stała się domem ludzi. Życie na Ziemi jest przeszłością, przedmiotem, na który uczęszcza się w szkole. Niewielu już pamięta jak wyglądała tamta rzeczywistość.
Kapitan Aidan Samuels jest solą w oku przełożonych. Ma niewyparzony język i cierpi na chroniczne nieprzestrzeganie wszelkich regulaminów. Wydawać by się mogło, że skoro ma tak wysoką pozycję we flocie, może sobie pozwolić na wiele. Nic bardziej mylnego. Chociaż nie brakuje mu charyzmy i uwielbiają go załoga, jest traktowany jak niewolnik, który bez pytania ma poddać się woli pana i wypełnić wszystkie jego rozkazy. Niewiele ma do powiedzenia, gdy jego niszczyciel "Sirene" zostaje wysłany w tajemniczą misję, której celu nikt nie ma zamiaru wyjaśnić. Jesteście ciekawi tego, jaki wpływ na przebieg wydarzeń będzie miała niepokorna natura kapitana Samuelsa? Jeśli tak, zapraszam do lektury Krańca nadziei.
Rafał Dębski nie zamęczał czytelników opisami świata. Jego realia poznajemy w trakcie czytania, dzięki czemu wszystkie informacje docierają do nas na bieżąco i lektura jest przyjemnością. Doskonale skonstruowano także bohaterów. Każdy jest wyjątkowy, nie trzyma się szablonów, trudno znaleźć jego odpowiednik w innej książce czy filmie. Mają swoje wzloty i upadki. Zaskakują zachowaniem zimnej krwi w trudnych sytuacjach, ale bywają także wyprowadzeni z równowagi i nie przebierają wtedy w słowach. Bywają dwulicowi, lecz nie brakuje bohaterów, którym honor oraz odwaga nie są obce. U niektórych z nich widoczne jest zmęczenie niekończącą się wojną. Trudno im się dziwić. Sama byłabym sfrustrowana, gdyby przyszło mi służyć ludziom wydającym pieniądze na bezsensowne konflikty i mającym za nic potrzeby cywilów. 
Oczarowała mnie wizja kosmosu, którą przedstawił Rafał Dębski. Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, jak brzmią poszczególne planety? Nigdy o czymś takim nie myślałam. Dla mnie one po prostu istniały, były częścią Układu Słonecznego. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogą one wydawać jakieś dźwięki. Z takim sposobem widzenia wszechświata nie spotkałam się u żadnego autora, a myślałam, że w kwestii kosmosu już nic mnie nie zaskoczy.
Nie myślałam, że Kraniec nadziei tak mnie wciągnie. Ani razu nie odłożyłam tej książki na półkę, choć przebrnięcie przez opisy technologii były dla mnie sporym wyzwaniem. Intrygi, układy i tajemnice Galaktyki wciągnęły mnie bez reszty. Czytałam z zapartym tchem i nawet nie zauważyłam kiedy dotarłam do finałowego dialogu. Nie muszę chyba mówić, że wszystko musiało skończyć się w nieodpowiednim miejscu. Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na kolejną część trylogii. Mam tylko nadzieję, że poziomem dorówna swojej poprzedniczce i nie zabraknie w niej akcji oraz napięcia, które towarzyszyło mi podczas lektury Krańca nadziei.

Rafał Dębski
Rubieże imperium: Kraniec nadziei
Wydawnictwo Drageus
Warszawa 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi


oraz wydawnictwu



wtorek, 24 lutego 2015

Wojciech Zajączkowski "Rosja i narody. Ósmy kontynent. Szkic dziejów Eurazji"


Rosja jest największym państwem na kuli ziemskiej. Rozciąga się na dwóch kontynentach: od wschodniej Europy przez północną część Azji aż po Ocean Spokojny. Wiele wydarzeń z ostatnich miesięcy sprawiło, że oczy całego świata zwróciły się w stronę Rosji. Książka autorstwa Wojciecha Zajączkowskiego przybliża nam historię tego mocarstwa. Autor pisze, że Rosja przed 1917 rokiem i po nim, to dwa zupełnie inne państwa. Próbuje w swojej książce pokazać nam te różnice, zmienić nasz sposób myślenia o tym kraju. 
Rosja to państwo wielokulturowe. Trudno, żeby tak nie było, skoro zajmuje bardzo rozległe terytorium. Mówi się tam różnymi językami, modli do wielu Bogów. Wojciech Zajączkowski obrazuje to wszystko za pomocą tabel. Opowiada też o tym, w jaki sposób rozwijało się państwo rosyjskie. Nie zapomina o opisaniu relacji, jakie łączyły Polskę i Rosję. Nasza ojczyzna znajdowała się przecież pod rosyjskimi wpływami przez wiele lat: podczas rozbiorów oraz po zakończeniu II wojny światowej.
Na okładce w jednej z opinii możemy przeczytać, że my, Polacy, na temat Rosji, wiemy niewiele. Dużo w tym prawdy. Niewielu ludzi potrafi wyczerpująco odpowiedzieć na pytanie dotyczące historii tego kraju. Ja należę do osób, które posiadają dość dużą wiedzę na ten temat. Zawdzięczam to nie tylko historykom uczącym mnie w szkole, ale też znajomościom z kilkoma Rosjanami. Czytając pozytywne opinie na temat Rosji i narodów, przygotowałam się na to, że czeka mnie ciekawa lektura, z której dowiem się kilku faktów o istnieniu których nie miałam pojęcia. Konfrontacja z książką niestety mnie rozczarowała. Oprócz tego dlaczego to akurat Moskwa, a nie jakieś inne rosyjskie miasto, stało się stolicą imperium, nie dowiedziałam się niczego nowego. Nic nie zmieniło się także w moim sposobie postrzegania Rosji i jej mieszkańców. Sposób, w jaki Wojciech Zajączkowski opowiada o tym państwie, nie przypadł mi do gustu. O ile Sławomir Koper, którego recenzowałam jakiś czas temu skradł moje serce, o tyle autor Rosji i narodów momentami śmiertelnie mnie nudził. Miałam wrażenie, że jestem na wykładzie, jaki trzeba po prostu przeżyć, zdać z niego egzamin i zapomnieć o tym, że taki przedmiot istniał.
Dużym plusem tej książki jest sposób, w który została wydana. Co prawda zamieszczone w niej zdjęcia są czarno-białe, ale ich jakość jest bardzo dobra. Nie zostały też dodane tylko po to, by zapełnić wolną przestrzeń. Pasują do treści i uzupełniają ją. Ciekawostki zostały także wyróżnione spośród podstawowego tekstu. Pojawiają się na końcu każdego rozdziału na ciemniejszym tle i opowiadają jakąś anegdotę.
Kto powinien sięgnąć po tę książkę? Osoby, które nie mają zbyt rozległej wiedzy na temat Rosji. Będą mogły dowiedzieć się kilku ciekawych rzeczy i na pewno nie rozczarują się tą lekturą. Wielbicielom historii Rosji radzę zastanowienie się nad sięgnięciem po pozycję autorstwa Wojciecha Zajączkowskiego. Nie wniesie w ich życie zbyt wielu nowości i może znudzić. Nie chcę, by ktoś po mojej recenzji pomyślał, że książka jest zła i została napisana tylko po to, żeby autor mógł cieszyć się, że widzi pozycję swojego autorstwa na półce w księgarni. Jestem wymagającym czytelnikiem, sporo się już w życiu naczytałam i niełatwo mnie zadowolić. Podstawowe informacje mi nie wystarczają, chcę czegoś więcej. Czytanie o tym, co już wiem, nie sprawia mi przyjemności. Rosja i narody nie spełniła moich oczekiwań. Myślałam, że znajdę w niej ciekawostki, o których nie uczyłam się w szkole, lecz tak się nie stało. Pokazała historię Rosji, którą już znam. Mam jednak nadzieję, że ktoś znajdzie w niej coś nowego na temat tego państwa.

Wojciech Zajączkowski
Rosja i narody. Ósmy kontynent. Szkic dziejów Eurazji
Wydawnictwo MG
Kraków 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi


oraz wydawnictwu



poniedziałek, 23 lutego 2015

Robert Spałek "Komuniści przeciwko komunistom"



Należę do pokolenia, które komunizm zna wyłącznie z opowieści dziadków i rodziców. Miałam to szczęście, że urodziłam się w czasach, gdy te rządy należały już do historii, jednak przez ponad 2 lata, podczas pisania pracy magisterskiej, poszerzałam swoją wiedzę na ten temat. Niemalże każdego dnia próbowałam przebrnąć przez dziesiątki książek opisujących to, co wtedy się działo, by odnaleźć informacje, na których mi zależało. Myślałam, że tak zaprawiona w boju bez trudu zmierzę się z pozycją autorstwa pana Spałka, ale nieco przeliczyłam swoje możliwości. Łatwo nie było.
Komuniści przeciwko komunistom to książka, która opisuje ważny fragment historii PRL: "walki w komunistycznym obozie władzy, skutkującej ofiarami i wskazującej na jedną z podstawowych cech systemu stalinowskiego - terror autoagresywny, będący oprócz terroru masowego i powszechnego istotną (choć odnoszącą się do najmniejszej grupy osób) składową terroru państwowego w latach 1948-1956".
Na początku autor pisze, że zamierza "dekonstruować paradygmatu ofiar systemu komunistycznego w polskiej historii współczesnej". Zaznacza też, że wszystkie biografie, jakie pojawiają się na kartach tej monografii są niepełne. Zawarto w nich jedynie najważniejsze informacje, bez których nie byłoby możliwe zrozumienie pewnych aspektów danej historii. Pisze, że nie udało mu się dotrzeć do wszystkich dokumentów źródłowych. Dodaje też, że mógł popełnić błędy, jakich trudno uniknąć przy tak ogromnej ilości materiału.
Ta monografia składa się z pięciu obszernych rozdziałów. Każdy z nich liczy ok. 300 stron i opisuje osobną biografię. Nie będę ich streszczała. To nie ma najmniejszego sensu. Mogłabym pominąć istotne informacje. Powiem tylko tyle, że największe wrażenie na mnie zrobiły fragmenty dotyczące sposobów, w jaki przesłuchiwano osoby podejrzane o działanie na niekorzyść komunistów. W żadnej z przeczytanych dotychczas książek nie znalazłam tak obszernych opisów tortur więźniów. Jak pisałam, komunizm znam z opowieści rodziców i dziadków oraz książek. Na mnie, na młodej osobie, ogromne wrażenie robi to, do czego zdolni byli oprawcy, by uzyskać zeznania, na których im zależało. Nie w takim sensie, że sama chciałabym tak maltretować ludzi, ale przeraża mnie to. W głowie nie mieści się to, że człowiek człowiekowi był w stanie zrobić coś takiego. System nie był łaskawy. Więźniów doprowadzano do obłędu. Nawet kobiety nie mogły liczyć na łagodniejsze traktowanie. Rozdział drugi dostarczył mi wielu informacji, z jakimi wcześniej się nie spotkałam. Dotyczył sprawy braci Fieldów. To nazwisko brzmiało obco. Nie spotkałam się z nim w żadnej z przeczytanych do tej pory książek na temat komunizmu. A jeśli nawet gdzieś się pojawiło, nie zwróciłam na nie większej uwagi. Czytanie o tym, w jaki sposób przebiegało śledztwo w ich sprawie spowodowało, że poczułam na rękach gęsią skórkę i pogratulowałam sobie, że urodziłam się już po upadku komuny i nigdy nie miałam do czynienia z polityką.
Pozycja autorstwa Roberta Spałka zdecydowanie należy do książek naukowych, z jakimi można spotkać się podczas edukacji w szkole wyższej. Zawiera obszerną bibliografię, podsumowanie w języku angielskim, jest napisana w taki sposób, że osoby nie mające zbyt dużego pojęcia o komunizmie, mogą odpaść już w przedbiegach. Od samego początku czytelnik jest zasypywany masą informacji. Zdarzało mi się, że podczas lektury robiłam notatki, żeby nie pogubić się w tej historii. Pojawia się ogromna ilość przypisów, niektóre z nich zajmują ponad połowę strony. Autor spokojnie mógłby podzielić swoje dzieło na kilka tomów.
Jestem pełna podziwu dla autora za ogrom pracy, jaki włożył w powstanie tej monografii. Myślę, że pasjonaci historii PRL-u będą w pełni usatysfakcjonowani po przeczytaniu Komunistów przeciwko komunistom. Odradzam sięgnięcie po tę książkę wszystkim tym, którzy o komunizmie wiedzą tylko tyle, że był i podobno za jego czasów było lepiej. Natłok informacji i naukowy ton wymowy autora tej pozycji oraz ilość stron mogą skutecznie ostudzić zapał niektórych czytelników. To nie jest książka, którą można oceniać jako "ciekawą czy nudną". To bardzo trudna lektura. Trzeba nie tylko do niej dorosnąć, ale także mieć odpowiednie zaplecze wiedzy, by po nią sięgnąć.

Robert Spałek
Komuniści przeciwko komunistom
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Poznań 2014

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi


oraz wydawnictwu



piątek, 20 lutego 2015

John Thavis "Dziennik watykański. Władza, ludzie, polityka"


Chyba każdy z nas pamięta ten dzień, gdy papież Benedykt XVI ogłosił całemu światu decyzję o tym, że rezygnuje z pełnienia swojej funkcji. Oświadczył, że choroba i brak sił uniemożliwiają mu dalsze przewodniczenie Kościołowi Katolickiemu. Był pierwszym od czasów Grzegorza XII papieżem, który opuścił to stanowisko. Jego poprzednicy piastowali je do końca swojego życia. Jednak okazuje się, że prawda o decyzji Benedykta XVI była nieco inna, ale po kolei.
John Thavis przez 30 lat znajdował się w pobliżu papieży. Pracował jako dziennikarz i wielokrotnie brał udział w zagranicznych pielgrzymkach głów Kościoła. Przeprowadzał z nimi wywiady. Bacznie obserwował wszystko to, co wokół nich się działo. Swoimi spostrzeżeniami dzieli się z nami w tej książce.
Papieży zapamiętuje się przez to, co zrobili w trakcie swojego pontyfikatu. Ważne jest to, jak się zaczął i zakończył. Jan Paweł II - nasz papież - zapoczątkował tradycję Światowych Dni Młodzieży. Jego następca doprowadził do beatyfikacji swojego poprzednika i dążył do poprawy kondycji Kościoła katolickiego, który od dawna pogrążony jest w szponach kryzysu. To zadanie okazało się trudniejsze do wykonania, niż można było się tego spodziewać. Nie chodzi tu tylko o nie chcących chodzić do kościoła wiernych, ale o księży. John Thavis opisuje to, co dzieje się za watykańskimi murami. Wspomina o tym, że są duchowni posiadający kochanki i dzieci. Niestety, nie brakuje też takich, którzy molestują nieletnich. Trudno było mi uwierzyć w to, co czytam. Gdyby ktoś napisał scenariusz oparty na faktach z Watykanu, powstałby z tego niezły kasowy hit.
Zastanawialiście się kiedyś jak wygląda spotkanie z papieżem? Wszystko jest zaplanowane co do minuty. Tego zresztą można się spodziewać. Grafik głowy Kościoła katolickiego jest dość napięty. Nad tym wszystkim czuwa cały sztab ludzi, którzy potrafią wyrzucić kogoś ze spotkania tylko dlatego, że ma garnitur w nieodpowiednim kolorze. Czytając o tej całej otoczce, doszłam do wniosku, że chyba zjadłyby mnie nerwy, gdybym mogła spotkać osobiście papieża. Przez cały czas zastanawiałabym się, czy mój strój nie jest zbyt swobodny, nie ubrałabym żadnego nakrycia głowy, bo pewnie nie miałabym w szafie nic stosownego i chyba zostawiłabym męża w kraju, żeby nikt nie zarzucił mi, że zachowuję się jak zakochana nastolatka.
Seks, korupcja, przekręty na masową skalę - to nie tylko wymysł twórców powieści sensacyjnych. Takie rzeczy dzieją się za murami Watykanu. My tego nie widzimy. PRowcy oraz duchowni nie mogliby pozwolić na to, byśmy dowiedzieli się, że ta enklawa nie jest taka święta, jak być powinna.
Lektura tej książki może wywołać u niejednego czytelnika oburzenie. Nie chodzi mi tylko o kontrowersje, o których już wspomniałam. John Thavis wspomina także o procesie beatyfikacyjnym papieża Piusa XII, wstrzymanym przez Benedykta XVI. Mówi, że spotkał się z zakonnicą, która starała się zrobić wszystko, by wyniesiono go na ołtarze. Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że ten człowiek mógł ignorować podczas wojny problem Holocaustu. Do beatyfikacji Piusa XII nie doszło. Nadano mu za to tytuł Czcigodnego Sługi Bożego Kościoła katolickiego.
Dziennik watykański jest kontrowersyjną lekturą, obnażającą wszystkie niedoskonałości Watykanu. Czyta się ją jednym tchem, jak dobrą powieść sensacyjną. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy będzie chciał się z nią zapoznać. Decyzję o tym, czy po nią sięgniecie, podejmijcie sami. 

John Thavis
Dziennik watykański. Władza, ludzie, polityka
Wydawnictwo Znak
Kraków 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi 


oraz wydawnictwu



środa, 18 lutego 2015

Mandy Hale "Singielka. Życie i miłość z nutką śmiałości"


"Czasami potrzebne jest złamane serce: po to, by nami wstrząsnąć i pomóc nam zrozumieć, ile naprawdę jesteśmy warte, w przeciwieństwie do tego, na co przystajemy."

Na samym początku muszę przyznać się do tego, że nie do końca byłam przekonana, czy jestem odpowiednią osobą do wypowiadania się na temat tej książki. Od kilku lat jestem w związku i nie potrzebuję porad na temat tego, co powinnam zrobić, żeby nie czuć się samotna, ale postanowiłam zaryzykować. Uśmiechnięta pani na okładce skutecznie zachęciła mnie do lektury i wiecie co? Nie żałuję, że się za nią zabrałam. Posłuchajcie.
Autorka książki ma ponad 30 lat i jest singielką. Na samym początku wspomina o tym, że ludzie patrzą na nią z politowaniem, bo skoro w takim wieku nie ma męża, ewidentnie musi być z nią coś nie tak. Skąd ja to znam? Ach, już wiem... Pozwolę sobie w tym miejscu na odrobinę prywaty. Mam starszą o 11 lat siostrę. Nie wypominajmy jej wieku, tym bardziej, że bywa tu i może mnie powiesić za to, że publicznie piszę o tym, że Mieszka I do chrztu podawała. Żeby nie było, że wredną młodszą siostrą jestem, powiem Wam, że ja jestem z rocznika '90. Resztę policzcie sobie sami. W każdym razie, z mojej matematyki wychodzi, że moja siostra ma ponad 30 lat. I wyobraźcie sobie, w TAKIM WIEKU jest mężoujemna. Po prostu doszła do wniosku, że lubi swoje życie, a partner niekoniecznie jest jej do szczęścia potrzebny. Nie macie pojęcia ile się nasłuchałam kazań na temat tego, że powinnam siostrze przemówić do rozumu, bo JUŻ POWINNA mieć chłopa, gdyż JEST NA TO NAJWYŻSZY CZAS. Tłumaczenie, że jej jest dobrze, nikogo raczej nie przekonuje. Skoro jedna siostra, w dodatku ta młodsza, już się ustatkowała, ta druga musi zrobić to samo. Kobieta ma mieć faceta i koniec. Skoro nie ma to znaczy, że co najmniej jest czarownicą, urządza czarne msze, podczas których pali swoich przyszłych niedoszłych (matko, zginę po ukazaniu się tej recenzji). Mandy Hale pokazuje, że życie bez mężczyzny u boku wcale nie musi być takie straszne, jak mogłoby się wydawać.
Kobieta zwraca uwagę na to, że księgarnie wręcz zasypują nas poradnikami na temat tego, co zrobić, żeby mało się nacałować i znaleźć księcia z bajki. Niewiele jest takich, które zawierają porady dla osób samotnych z wyboru. Jesteś singlem - znajdź kogoś, inaczej będziesz nieszczęśliwy. Mandy Hale temu zaprzecza.
Największym problemem osób samotnych jest nie to, że nikogo nie mają, lecz to, że ich samotność jest postrzegana jako coś złego. Ludzie nie potrafią zrozumieć, że niektórzy nie czują potrzeby pakowania się komukolwiek w ramiona, byleby tylko zmienić status na Facebooku i zamknąć usta tym, którzy wypominali im brak drugiej połówki. Nie warto szukać miłości na siłę. Ona znajdzie tego, kto na nią czeka sama, w odpowiednim czasie. O tym też mówi nam autorka. Nie ma nic bardziej samotnego, niż bycie z nieodpowiednią osobą.
Jak już wspominałam, nie jestem singlem, więc teoretycznie ta lektura nie powinna sprawić mi przyjemności, bo po co mam czytać o tym, jak przeżyć bez ukochanego u boku. Moi Drodzy, Singielka to książka nie tylko dla osób samotnych. Mandy Hale pisze nie tylko o miłości, ale także o przyjaźni, która w naszym życiu odgrywa równie ważną rolę jak związek z drugą połówką. Czasem jest tak, że w pewnym momencie znajomość z jakąś osobą się urywa. Chyba każdy z nas ma za sobą takie przeżycia. Jednego dnia mieliśmy przyjaciela, z którym można było konie kraść, a drugiego dnia minęliśmy się z nim bez słowa na ulicy. Niekoniecznie musieliśmy się pokłócić. Po prostu łącząca nas nić porozumienia została zerwana. Niektóre znajomości mają termin ważności i nie są w stanie przetrwać pewnych zmian, jakie zachodzą w życiu jednej ze stron. Czy to coś złego? Autorka udowadnia, że nie, bo pewni ludzie odchodzą, by zrobić miejsce dla innych. Nie ma sensu utrzymywać znajomości na siłę. Trzeba znaleźć w sobie odwagę na zrobienie kroku naprzód i pozostawienie przeszłości za sobą. Owszem, będzie bolało, ale nasze życie wymaga zmian, inaczej niewiele osiągniemy i będziemy nieszczęśliwi.
Styl, w jaki została napisana książka, wciąga. Singielkę pochłania się jednym tchem. Zawiera w sobie wiele mądrości życiowej. To nie są banalne, oklepane teksty, które zaraz po lekturze przejdą gdzieś obok nas bez większego echa. Mandy Hale nie stara się udowodnić, że pozjadała wszystkie rozumy. Opowiada o tym, co przeszła i czego ją to nauczyło. A co my z tym zrobimy, zależy tylko od nas. Dodatkowo, książka jest pięknie wydana. Zobaczcie jedno ze zdjęć:


Każdy z rozdziałów niesie ze sobą złotą myśl Singielki. Warto część z nich zapamiętać.
Gdyby ktoś zapytał, co wyniosłam z tej lektury, odpowiedziałabym, że nabrałam dystansu do niektórych spraw. Na pewne rzeczy spojrzałam inaczej. I doszłam do wniosku, że autorka byłaby ze mnie dumna, bo pozbierałam się po bardzo trudnym rozstaniu, wiele zmieniłam w swoim życiu i wyciągnęłam ważną lekcję z okresu, który przeżyłam jako singielka, ale pozwólcie, że te spostrzeżenia pozostaną dla mnie słodką tajemnicą.
Zachęcam do przeczytania tej książki nie tylko singielki szukające odpowiedzi na to, jak żyć, ale także osoby żyjące w związku. Nie pożałujecie czasu, który poświęcicie na lekturę. Tego możecie być pewni, bo mówi Wam to osoba kochająca kryminały oraz powieści, gdzie gęsto od trupów, która takie pozycje omija raczej z daleka.

Mandy Hale
Singielka. Życie i miłość z nutką śmiałości
Wydawnictwo Święty Wojciech
Poznań 2015

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi


oraz wydawnictwu



poniedziałek, 16 lutego 2015

William C. Rempel "Uwikłany. Prawdziwa historia człowieka, który pogrążył największy kartel narkotykowy świata"



Kolumbia - lata '90. Świat pełen skorumpowanych ludzi na rządowych stanowiskach jest idealnym miejscem dla rozwoju mafii zajmującej się przemytem narkotyków. To właśnie tam, w sam środek wojny karteli trafia główny bohater Uwikłanego.
Jorge Salcedo nie przypuszczał, że zadanie, o wykonanie którego go poproszono, na zawsze zmieni jego życie. Był przedsiębiorcą, który chciał poukładać sobie życie po nieudanym małżeństwie. Wszystko zaczynało zmierzać ku dobremu. Pojawiła się kobieta, w jakiej zakochał się bez reszty. Niebawem miało przyjść na świat ich dziecko. Wtedy został wezwany przed oblicze ojców kolumbijskiej mafii zajmującej się przemytem narkotyków. Usłyszał, że ma zabić Paula Escobara, bezwzględnego barona narkotyków, który był śmiertelnym wrogiem kartelu z Kali, Chociaż wewnętrzny głos kazał mu się sprzeciwić, mężczyzna obiecał, że wyeliminuje tego człowieka z gry. Był przekonany, że będzie to jednorazowe zlecenie, po wykonaniu którego wróci do dawnego życia. Nie wiedział jeszcze, że podpisał cyrograf, bo kto raz wejdzie do mafijnej rodziny nie może już jej opuścić.
Za sprawą opowieści Jorge poznajemy biografie Gilberto Rodrigueza Orejueli, Miguela Rodrigueza Orejueli, Jose Santacruza Londono oraz Helmera "Pacho Herrery, czyli członków kartelu z Kali. Jak przystało na mafijną rodzinę, swoich bliskich kochali ponad wszystkich, a każdego, kto byłby w stanie im zagrozić, czekała śmierć. Co ciekawe, chcieli by ich dzieci skończyły dobre szkoły i były porządnymi obywatelami. Kiedy syn jednego z nich trafił za kratki, ojciec zamiast pochwały, zaserwował niesfornej pociesze lanie przy współwięźniach. To, że rodzice zarabiali w nielegalny sposób na życie nie znaczyło, że dzieci miały pójść w ich ślady.
Największe wrażenie zrobił na mnie rozdział zatytułowany Emilia. Jorge opisuje nie tylko relacje, jakie panowały wewnątrz rodziny mafijnej, czy oprowadza po rezydencjach należących do kartelu. Opowiada także o tym, co mafiozi robili z osobami, które z nimi zadarły. Często za błędy nieszczęśliwca płacili jego bliscy. Tak właśnie było z tytułową Emilią. Wiedziała, że zostanie zamordowana i nie próbowała uciec. Pogodziła się z tym, że musi umrzeć. Przyjęła swój los. Wiedziała, że przed mafią nie ma ucieczki. To, co stało się z jej ciałem, wstrząsnęło mną. W książce nie brakuje trudnych w lekturze fragmentów, ale ten poruszył mnie najbardziej. Obojętność oprawców Emilii do tej pory sprawia, że czuję na karku gęsią skórkę. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie tego, co musiał czuć Jorge, gdy przyjechał na miejsce zbrodni.
William C. Rempel opisuje sposób, w jaki ta książka powstała. Jorge stał się tajnym informatorem CIA, który w obawie o życie swoje i bliskich, musiał opuścić kraj. Powrót do Kolumbii oznaczałaby dla niego wyrok śmierci. Dziś żyje w ukryciu i jest objęty programem ochrony świadków. Z autorem Uwikłanego nie spotkał się nigdy. Ich rozmowy odbywały się wyłącznie przez telefon. Rempel nie wie, gdzie Jorge mieszka ani jak aktualnie się nazywa, jednak jego wspomnienia przekazał nam w sposób, który trzyma w napięciu do samego końca. Nie przypuszczałam, że tak bardzo będę przeżywała to, czy rodzinie Jorge uda się uciec z tego piekła. Do tej pory trudno mi uwierzyć, że to wszystko zdarzyło się naprawdę. Podziwiam bohatera za zachowanie zimnej krwi w sytuacji, gdy wielu z nas wpadłoby w panikę i skazało na śmierć swoich bliskich. Wyraz ogromnego uznania należy się autorowi za przekazanie tej historii bez oceniania jej bohaterów. W takich przypadkach jest o to trudno. Aż ciśnie się na usta, by wyrazić swoje zdanie. Rempel tego na całe szczęście nie zrobił.
Lubię książki, które zapewniają zastrzyk adrenaliny podczas lektury. Wszystkim tym, którzy szukają takiej właśnie pozycji, polecam Uwikłanego. Nie zawiedziecie się na tej książce.

William C. Rempel
Uwikłany. Prawdziwa historia człowieka, który pogrążył największy kartel narkotykowy świata
Wydawnictwo Znak literanova
Kraków 2015 

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi


oraz Wydawnictwu



P.S. Kochani, wiele osób pytało mnie, czy nie mam tej książki na sprzedaż albo czy nie wiem, gdzie można ją nabyć. Niestety, w tej kwestii nie jestem w stanie pomóc. Wiem, że nakład się rozszedł, więc musicie szukać tej pozycji w antykwariatach lub na stronach internetowych, gdzie ludzie sprzedają używane książki.

piątek, 13 lutego 2015

Martin Langfield "Sekretna szkatuła"


Swój dzisiejszy wpis muszę zacząć od słów: "Dzień dobry, jestem Majka. Jestem nieuleczalnym książkoholikiem i dobrze mi z tym. Moja skromna kolekcja książek liczy około 1000 egzemplarzy (nie licząc e-booków)". Pewnie Wy też macie ten problem, że słowo "promocja" w księgarni działa na Was jak lep na muchy. Jak nie kupić książki, która została przeceniona o 70%? Dlatego staram się takie miejsca omijać szerokim łukiem, co wcale nie jest takie proste. Zdarzyło się Wam kiedyś, że kupiliście po przecenie książkę i w trakcie czytania doszliście do wniosku, że to, co trzymacie w rękach to bestialski mord na drzewach, za który trzeba je przeprosić? Ja tak właśnie miałam z Sekretną szkatułą. Pozwólcie, że przytoczę Wam jej streszczenie, które na okładce umieściło wydawnictwo.
"Kiedy Robert Reckliss otrzymuje coś, co wygląda na miedzianą szkatułkę, nie wie, że ten mały przedmiot zupełnie zmieni jego życie. Gdy ginie brat jego bliskiego przyjaciela, a nadawca przesyłki okazuje się ostatnią osobą widzianą przy ofierze, Robert wciąż próbuje racjonalnie podchodzić do całej sytuacji. Powoli jednak zaczyna rozumieć, że to, co się wokół niego dzieje, przekracza ludzki umysł - za sprawą tajnego stowarzyszenia uruchomiony został Ma'rifat, potężna broń, która jest w stanie zmieść z powierzchni ziemi całą cywilizację. Wybuch ma nastąpić za siedem dni. Zapobiec może mu tylko siedem kluczy, które można zdobyć po przejściu siedmiu ciężkich prób. W wypełnieniu misji pomaga Robertowi Terri - tajemnicze i ponętne medium - ale inne potężne siły za wszelką cenę starają się uniemożliwić wykonanie zadania. Sekretna szkatuła to wyjątkowy thriller, zwłaszcza dla wielbicieli łamigłówek".
Lubię łamigłówki i to mnie zgubiło. Fabuła, przynajmniej dla mnie, wydawała się ciekawa. Na wydawaniu się skończyło. Dialogi były sztuczne, bieg wydarzeń tak absurdalny i zagmatwany, że przez książkę było bardzo trudno przebrnąć. Nie rozumiałam bohatera, który żył z kobietą, darzącą uczuciem innego mężczyznę i robiącą wszystko, by móc z nim być. O ile cały pomysł na powieść był interesujący, tak jego wykonanie pozostawia wiele do życzenia. To jedna z nielicznych książek, która mnie pokonała. Poziom absurdu osiągnął szczyt swoich możliwości i dla własnego zdrowia psychicznego odłożyłam Sekretną szkatułę, by już nigdy do niej nie wrócić.
Sekretną szkatułę nabyłam bez zasięgnięcia opinii na jej temat. Zawiodłam się na niej i to bardzo. Jeśli mieliście tę pozycję na liście "do przeczytania" - wykreślcie ją. Wyjmiecie sobie tylko kilka godzin z życiorysu i nie wyniknie z tego nic dobrego. Chyba, że cierpicie na bezsenność. Parę minut czytania i spokojny sen przez całą noc (albo dzień) zapewniony. Mówię to, niestety, z własnego doświadczenia...

Martin Langfield
Sekretna szkatuła
Wydawnictwo Sonia Draga
Katowice 2009

środa, 11 lutego 2015

Sławomir Koper "Wielkie Księstwo Litewskie i Inflanty"


Sławomir Koper - autor ponad dwudziestu książek historycznych jest absolwentem Wydziału Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego. W swoim najnowszym przewodniku zaprasza czytelników na wyprawę po krajach, które dawno temu tworzyły Wielkie Księstwo Litewskie i Inflanty.
Autor oprowadza nas po tych ziemiach w niezwykły sposób. Robi to poprzez opowiedzenie historii ludzi, którzy tam mieszkali. Dokonuje tego w mistrzowski sposób i sprawia, że czytelnik nie jest w stanie oderwać się od lektury. Ja sama nie potrafiłam odłożyć jej na półkę, chociaż było już późno.
Uwielbiam książki, które obalają moją wiedzę na temat postaci, jakie wywarły ogromny wpływ na historię Polski i przy pomocy kilku zdań burzą ich idealny wizerunek. Pozwólcie, że z racji wykształcenia polonistycznego, skupię się na jednej z nich, mianowicie na Adamie Mickiewiczu. Każdy z nas uczył się w szkole o tym, że jego wielką miłością była Maryla Wereszczakówna. Jak dobrze wiecie, ta historia nie miała happy endu. Nasz wieszcz narodowy był biednym nauczycielem i nie stanowił odpowiedniej partii dla tej panienki. Musiał więc ustąpić miejsca Wawrzyńcowi Puttkamerowi, z którym to Maryla stanęła na ślubnym kobiercu. Wam też zapewne nauczyciele mówili, że miłość Mickiewicza i Wereszczakówny była czysta i nie było w niej niczego, o czym nie wypada wspomnieć uczniom na lekcjach języka polskiego. Prawie wszystko rozgrywało się drogą listowną, a kochankowie nie posunęli się do niczego, oprócz niewinnego dotyku ręki. Okazuje się, że wcale tak nie było. Co więcej, nasz wielki wieszcz narodowy nie był wcale świętoszkiem. Prawie spadłam z łóżka, gdy przeczytałam o tym, że lubił "wielokąty" oraz romansowanie z zamężnymi kobietami. Cały mój obraz patrona szkoły, do której chodziłam, legł w gruzach. Nawet na studiach polonistycznych nie przekazano nam takich informacji, choć byliśmy już dużymi dziećmi i karmienie nas bajkami nie było konieczne. Takich ciekawostek w tej książce jest więcej. Aż korci mnie, żeby Wam o jeszcze kilku opowiedzieć, ale wtedy ostudzę Wasz zapał do lektury, a nie to mam na celu. Wolę, żebyście sami mogli przeżyć szok w trakcie czytania tego przewodnika historycznego. Uwierzcie mi, pozycja autorstwa pana Sławomira Kopra niejednego nauczyciela języka polskiego przyprawiłaby o zawał. 
Autor książki snuje swoją opowieść w gawędziarskim stylu. Nie zasypuje nas ogromem informacji, tylko dawkuje je, przekazując to, co najważniejsze. Oprócz wiedzy historycznej na temat tych terenów, dzieli się z nami przeżyciami z podróży, wplatając w nie zabawne dialogi. Jego opisy miejsc oraz zabytków są bardzo realistyczne. Można odnieść wrażenie, że stoimy u boku pana Sławomira i wraz z nim podziwiamy piękno tych miejsc. Autor nie boi pisać się o rzeczach, jakie ukrywają przed nami nauczyciele w szkole, o czym mieliście okazję przekonać się przy okazji mojej opowieści o Mickiewiczu. Jedyną rzeczą, do jakiej mam zastrzeżenie, to jakość zdjęć. Były czarno-białe. Na niektórych z nich niewiele widać. Zobaczcie sami:


Gdyby były kolorowe, na pewno dodałyby książce więcej uroku. Trochę też brakowało map, żeby móc zobaczyć, o gdzie znajduje się miejsce, o jakim aktualnie mowa.
Komu mogę polecić tę książkę? Każdemu, nie tylko osobom interesującym się historią. Ci, którzy nie są z nią w zbyt dobrej komitywie, na pewno i dla siebie znajdą coś ciekawego. To piękna opowieść o poszukiwaniu polskości na terenach, które kilka wieków temu zamieszkiwały całe rzesze naszych rodaków. Myślę, że wszyscy powinni ją poznać.

Sławomir Koper
Wielkie Księstwo Litewskie i Inflanty
Wydawnictwo Bellona
Warszawa 2014

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję


oraz


wtorek, 10 lutego 2015

Maria Jedlińska-Adamus "Bohaterowie i kaci. Moje wspomnienia"


"Któregoś wieczoru, kiedy byłam sama w domu, usłyszałam, że ktoś lekko puka w szybę okna. Wyszłam i zobaczyłam... mego Tatę. Przyszedł, być może w poszukiwaniu ocalenia, może jakiegoś ukrycia, bo bardzo deptali mu po piętach (...). Objął mnie, uściskał, mówił: 'Musisz wytrzymać, musisz być dzielna, musisz być żołnierzykiem, wszystko będzie dobrze'. Pożegnał się i zniknął w ciemności. Następnego dnia zobaczyłam w ziemi ślad Taty, tam, gdzie zeskoczył ze schodków, taki głębszy i... otoczyłam go patyczkami. A potem sprawdzałam, czy nikt tej palisady z patyczków nie zniszczył."

Wyobraźcie sobie taką sytuację: jesteście małymi dziećmi, nie chodzicie jeszcze do szkoły, spędzacie wakacje z rodzicami i nagle Wasz ojciec dostaje wezwanie do wojska, gdyż sytuacja w kraju robi się niebezpieczna, a konflikt zbrojny z wrogiem wisi w powietrzu. Jesteście zbyt mali, żeby zrozumieć co tak naprawdę się dzieje, ale podejrzewacie, że to coś złego, bo mama denerwuje się i płacze, a tata żegna się tak, jakby miał nigdy już nie wrócić do domu. Mija kilka lat. Jesteście nastolatkami, macie 14 lat. UB oskarża Waszą rodzinę o zbrodnie, jakich nie dokonała i aresztuje ją, w Wy zostajecie w domu zupełnie sami i jesteście nękani przez ludzi, którzy liczą na to, że pod wpływem głodzenia oraz przemocy psychicznej poddacie się i powiecie coś, co może pogrążyć Waszych bliskich. To wszystko brzmi jak spełnienie najgorszego sennego koszmaru, lecz te wydarzenia miały miejsce w przeszłości.
Maria Jedlińska spędzała wakacje z rodzicami oraz siostrą nad morzem. Na tydzień przed wybuchem II wojny światowej jej ojciec zostaje zmobilizowany do armii. Obiecuje rodzinie, że niebawem wróci, choć nie do końca w to wierzy. Wtedy zaczyna się jego tułaczka i rozłąka z bliskimi. Najpierw podczas wojny, później po jej zakończeniu, gdy zostaje oskarżony o mordowanie komunistów podczas okupacji hitlerowskiej. Zostaje wysłany za nim list gończy. Wszyscy, którzy mogą wiedzieć, gdzie przebywa, zostają przesłuchani i uwięzieni, by pozbawienie wolności złamało ich silną wolę. Kiedy mężczyzna wpada w ręce UB, zostaje poddany brutalnym przesłuchaniom. Kilkanaście lat spędza w więzieniu tylko dlatego, że pogrążyły go zeznania "świadków". Nie miał procesu z prawdziwego zdarzenia ani prawa do obrony. Przebywał skatowany w celi śmierci. Jego wyrok jednak ulegał skróceniu. Wybawieniem była dla niego śmierć Stalina, lecz wszystko to, przez co przeszedł, mocno nadwyrężyło jego zdrowie. Nie mógł też uczestniczyć w dorastaniu córek. Podobnie surowo została ukarana żona mężczyzny. Ona też przebywała w więzieniach i została uznana za zdrajcę narodu. Nigdy, w przeciwieństwie do męża, nie została oczyszczona z zarzutów.
Autorka książki przytacza relacje swojego ojca z czasów przesłuchiwań. Była to najtrudniejsza lektura w moim życiu. Czytanie o tym, w jaki sposób katowano więźniów, wywoływało sporo emocji. W głowie nie mieści się to, że człowiek człowiekowi mógł zrobić taką krzywdę i jeszcze miał z tego satysfakcję. Nie będę opisywała tu metod oprawców. Myślę, że słowa rotmistrza Witolda Pileckiego, który powiedział, "że pobyt w Auschwitz w porównaniu z tymi przesłuchaniami to była bułka z masłem", pozwolą Wam wyobrazić sobie co mogło dziać się w celach.
Pani Maria umieściła w swojej książce portrety bohaterów i katów. Zawierają one obszerne informacje na temat życia oraz działalności jednych i drugich. Przy większości z nich znajduje się także zdjęcie osoby, o której mowa. Pojawiają się także dokumenty z rozpraw przeciwko Władysławowi Jedlińskiemu, a także pisma próbujące zrehabilitować jego postać.
Na lekcjach historii niewiele mówi się o tym okresie. Przeważnie nie ma na to czasu, przez co młodzież nie ma zbyt dużego pojęcia o tamtych wydarzeniach. Właśnie dlatego powstała książka pani Marii. Opowiada nam ona o nieznanej, często zatajonej historii. Myślę, że spokojnie mogłaby wejść do kanonu lektur w szkole średniej. Nie jest obszerna, ma prawie 200 stron, lecz zbiera w sobie wszystko to, co powinniśmy wiedzieć na temat bohaterów walczących o wolność Polski oraz ich katów. Cieszę się, że mogłam uczestniczyć w tej lekcji historii, za co niezmiernie dziękuję autorce.

Maria Jedlińska-Adamus
Bohaterowie i kaci. Moje wspomnienia
Oficyna Wydawnicza Rytm
Warszawa 2014

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję portalowi


oraz



niedziela, 8 lutego 2015

Colin Woodard "Republika Piratów"


Każdy z nas chociaż raz spotkał się z historią o piratach. Nieważne, czy były to bajki, w których Piotruś Pan stara się pokonać swojego wroga, Kapitana Haka, czy filmy o przygodach Jacka Sparrowa. Dziś chcę opowiedzieć Wam o książce opisującej historię złotej ery piractwa.
Piraci, na których skupia się autor tej pozycji, nie byli pierwszymi ani ostatnimi ludźmi, jacy siali zamęt na morzu. Próba opisania całej historii piractwa wymagałaby stworzenia kilku opasłych tomisk, dlatego Colin Woodard skupił się głównie na latach 1716-1718. To nie tylko opowieść o rozkwicie piractwa, lecz także lekcja historii opisująca konflikty w poszczególnych monarchiach.
Mamy 6 głównych bohaterów: Benjamina Hornigolda, Henry'ego Jenningsa, Samuela "Czarnego Sama" Bellamyego, Charlesa Vane'a, Woodesa Rogersa oraz najbardziej znanego z nich, Edwarda "Czarnobrodego" Thatcha. O kilku z nich słyszałam. Ta książka zweryfikowała moją wiedzę na ich temat. Po zakończeniu lektury doszłam do wniosku, że tak naprawdę niewiele wiedziałam na temat piratów. Znałam nazwy ich okrętów, potrafiłam powiedzieć, czym kiedyś ci przestępcy się zajmowali, nawet byłam w stanie wymienić członków ich rodzin, ale okazało się, że niektóre fakty podawane przez inne książki, które uznałam za pewnik, były fikcją. Największym zaskoczeniem był dla mnie Czarnobrody. Sporo już czytałam na jego temat i myślałam, że nic mnie nie zaskoczy. A jednak. Okazało się, że nie taki wcale diabeł straszny, jak go malują.
Republika Piratów jest książką historyczną. Nie ma tu praktycznie żadnych dialogów. Pojawiają się one tylko w cytowanych fragmentach. Brakowało mi jedynie przypisów, by móc wiedzieć, skąd pochodzą. Nie każdy z nich był oznaczony. Znajdziemy tu sporo faktów historycznych, opisów bitew oraz sporów piratów z koronowanymi głowami, a także alkoholu. Okazuje się, że bandyci morscy pijący rum to nie wymysł reżysera Piratów z Karaibów. Ci ludzie miesiącami przebywali na morzu. Po pewnym czasie woda pitna zaczynała mętnieć i nie można było jej już spożywać. Nie pozostawało nic innego, jak raczyć się alkoholem. Czymś w końcu musiano ugasić pragnienie. Tylko najbardziej wytrwali mężczyźni byli w stanie przeżyć w takich warunkach.
Colin Woodard przedstawił prawdziwe życie piratów. Pisał o nich bez jakiegokolwiek oceniania czynów, których się dopuścili. Pokazał nam też, jak wyglądało życie na morzu. Nie było wcale tak kolorowo, jak to pokazują niektóre filmy. Jedzenie się psuło, ludzie chorowali, wielu z nich zginęło jeśli nie podczas zarazy czy sztormu, to podczas wypuszczania się w morskie odmęty w poszukiwaniu łupów.
Przyznaję, niektóre opisy (zwłaszcza te, dotyczące budowy statków) były nieco nużące, lecz warto było przez nie przebrnąć, by poznać prawdziwą historię tych, którzy siali postrach na otwartych wodach. Książka przybliża życie morskich bandytów, ale dzięki niej możemy dowiedzieć się kilku ciekawostek dotyczących chociażby tego, skąd wzięła się nazwa batoników Kit-Kat. Polecam ją wszystkim wielbicielom historii o piratach. Nie zawiedziecie się na tej pozycji.

Colin Woodard
Republika Piratów
Wydawnictwo Sine Qua Non
Kraków 2014

Za możliwość lektury dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non


piątek, 6 lutego 2015

Jolanta Miśkiewicz "Szklana kula"


"Namawiam do niewstydzenia się! A co, nie dość w życiu problemów, żeby jeszcze się wstydzić?"

Nie wiem, jak u Was, ale u mnie zima za oknem trzyma i to jak. Jaworzno wygląda tak, jakby znalazło się w tytułowej szklanej kuli. Cieszę się, że ta książka dotarła do mnie akurat teraz, gdy cały dzień marzę o tym, by wieczorem zagrzebać się pod kocem z jakąś miłą lekturą. Niedawno wybór padł na pozycję autorstwa pani Jolanty Miśkiewicz.
Autorka Szklanej kuli pochodzi z Łodzi. Z zawodu jest ekonomistką. Przez dość długi czas pisała do szuflady, by w końcu podzielić się swoją twórczością z czytelnikami. Jej wiersze i opowiadania pojawiają się także w niektórych czasopismach. Pani Miśkiewicz należy do kilku grup literackich. Prowadzi także własną grupę poetycką "Powrót". Wcześniej nie miałam okazji zapoznać się z twórczością tej autorki. Szklana kula to moje pierwsze spotkanie z nią.
Muszę przyznać się, że gry zobaczyłam okładkę, zaczęłam obawiać się, że nic dobrego z lektury nie wyniknie. Myślałam, że będzie to coś infantylnego. Na szczęście zostałam pozytywnie zaskoczona. Ta cienka książeczka to zbiór luźnych felietonów i opowiadań.
Szklana kula jest podzielona na 4 części. Najdłuższa z nich jest pierwsza, czyli Co w duszy gra.... To kilkanaście krótkich tekstów, które można czytać na chybił trafił. Nie są one ze sobą powiązane. Czytelnik nie ma pewności o czym za moment przyjdzie mu czytać. Tematyka jest różnorodna. Autorka uzewnętrznia się przed nami, opowiada o swoich przeżyciach. Dzieli się przemyśleniami na przeróżne tematy. Pisze o tym, co sądzi chociażby na temat starszych pań w autobusach, czy o narzekaniu nas, Polaków na przeróżne rzeczy. Tekstem, jaki najbardziej mnie poruszył, był Minęło 28 lat.... To bardzo smutna historia o tym, co dzieje się z kobietą, która zbyt wcześnie straciła męża. Wiele opowiadań odnajdywało pokrycie w moim życiu osobistym. Myślę, że każdy znalazłby tam coś dla siebie.
Łódzkie legendy to mający zaledwie siedem stron rozdzialik, opowiadający historie, w centrum których znajduje się rodzinne miasto pani Miśkiewicz, Łódź. Nie będę streszczać ich wszystkich, nie ma to większego sensu, ale wspomnę tylko o tym, że po lekturze doszłam do wniosku, że Czarna Wołga jest wszechobecna. Mnie też straszono czarną limuzyną, gdzie kierowcą był mężczyzna porywający dzieci.
Po legendach przychodzi czas na bajki. I to nie byle jakie, bo to opowieści dla dorosłych. Zmartwię Was, jeśli liczycie na to, że bohaterami są biegający tu i ówdzie bohaterowie w stroju Adama i Ewy, czeka Was rozczarowanie. To satyry przenoszące Kopciuszka i Czerwonego Kapturka do współczesnych czasów. Szkoda tylko, że były takie krótkie. Kończyły się w najlepszym momencie i pozostawiały po sobie niedosyt.
Ostatnią część stanowią Wielkie ucieczki Ali Capone, przygody tytułowej Ali. Myślę, że jest to najzabawniejsza część Szklanej kuli. Nie wiem, czy zgodzą się z tym inni czytelnicy, którzy lekturę mają za sobą, ale ja podczas czytania tych ostatnich stron nieraz wybuchałam śmiechem.
Szklana kula skłania do przemyśleń i pokazuje, że wszystkim tym, co nas ogranicza, jesteśmy my sami. Wmawiamy sobie wiele rzeczy, przez co wpędzamy się w kompleksy, jakbyśmy mało mieli kłopotów na co dzień. Zachęcam Was do lektury Szklanej kuli. Daje do myślenia i bawi. Obyśmy doczekali się większej ilości takich książek.

Jolanta Miśkiewicz
Szklana kula
Łódź 2014

Za możliwość lektury dziękuję portalowi Sztukater


środa, 4 lutego 2015

Mariola Zaczyńska "Kobieta z Impetem"



"Rany boskie! Sceny jak z jakiejś meliny! W jej domu! W jej spokojnym wymarzonym wiejskim domu. W samotni, która miała być jej twierdzą. Azylem. Rajem.
Kącik wargi zaczął żyć własnym życiem. Drgał jak u królika, który zwęszył marchewkę."

Od czasu do czasu lubię sięgnąć po jakąś lekką lekturę, która nie będzie wymagała ode mnie zbytniego zaangażowania intelektualnego, dlatego bez wahania sięgnęłam po pozycję autorstwa Marioli Zaczyńskiej. Przeczytałam sporo opinii, według których zapewni mi ona dobrą rozrywkę na leniwe wieczory pod kocem. Nie zawiodłam się na znajomych po fachu. Zresztą, przekonajcie się sami.
Irena ma romans. I to nie z byle kim. Jej wybrankiem jest polityk, któremu wybaczono by zaprzepaszczenie państwowych pieniędzy, lecz jeśli na jaw wyszłyby jego miłostki, byłby przegrany na arenie politycznej. Dlatego kochankowie muszą ukrywać swój romans. Nie jest to łatwe, gdy w domu Ireny pojawiają się dorosłe dzieci, matka oraz przyjaciele z bagażem problemów życiowych niemożliwych do rozwiązania bez Irki. Jeszcze jakby tego wszystkiego było mało, na terenie posesji kobiety zostaje zabity młody mężczyzna. Śledztwo prowadzi Zuzanna Brodzik starająca się udowodnić swoim kolegom po fachu, że kobieta również może być dobrą policjantką. Czy uda jej się rozwiązać zagadkę tajemniczego morderstwa? Jak potoczą się losy Ireny i jej bliskich? Tego wszystkiego dowiecie się podczas lektury. Ja nic więcej nie zdradzę.
Po raz pierwszy spotkałam się z twórczością pani Zaczyńskiej. Wcześniej nawet nie słyszałam o tym, że istnieje taka pisarka. I żałuję. Będę musiała nadrobić zaległości w czytaniu pozycji jej autorstwa. Nie spotkałam się wcześniej z książką, w której humor przeplata się ze zbrodnią. To połączenie bardzo przypadło mi do gustu. W jednej chwili śmiałam się do rozpuku, by za chwilę poczuć na rękach gęsią skórkę. W Kobiecie z Impetem występuje także wątek, z jakim nie spotkałam się wcześniej w polskiej literaturze, a podobno już nic oryginalnego się nie da napisać. Czytaliście kiedyś o przemycie zwierząt u któregoś z naszych rodzimych autorów? Ja nie. Za to należy się autorce ogromny plus.
Nie przepadam za humorem, który jest przerysowany i sprawia, że książka nabiera cech groteski. W tym przypadku wcale mi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, chichotałam jak szalona i zwracałam na siebie uwagę w miejscach publicznych. Kilku czytających mi przez ramię ludzi widziało tytuł mojej lektury, więc mam nadzieję, że kiedyś po nią sięgną i wtedy to oni będą na siebie ściągać spojrzenia innych ludzi, gdy będą starali się stłumić śmiech.
Moją sympatię zaskarbiła sobie najbardziej Zuzanna. Nie potrafiłam nie pokochać pasjonatki bobu, która chciała wybudować dom z gliny, a do tego miała jaja, jakich pozazdrościć mógłby niejeden kolega z komisariatu. Nie spotkałam się nigdy z taką osobistością i niezmiernie cieszę się, że mogłam ją poznać. Mam nadzieję, że kiedyś znów się spotkamy.
Nie wiem, z jakich województw jesteście, ale pewnie spora część z Was cieszy się feriami lub z niecierpliwością odlicza do nich dni. Jeśli szukacie przyjemnej lektury na wieczory, zachęcam do sięgnięcia po Kobietę z Impetem. Na pewno nie będziecie się z nią nudzić.

Mariola Zaczyńska
Kobieta z Impetem
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2014

poniedziałek, 2 lutego 2015

Jodi Picoult "Głos serca"


"Kocham cię. Słyszy się to tak często: w operach mydlanych, w durnych sitcomach, przy wielu innych okazjach. Słowa zmieniają się w puste dźwięki, już nic nie znaczą. Boże drogi, chętnie bym krzyczał te dwa słowa bez przerwy, gdybym w ten sposób mógł cię zatrzymać. Nigdy w życiu nie usiłowałem zmieścić tak wiele znaczenia w jednym krótkim zdaniu."

Macie czasem tak, że uwielbiacie jakiegoś autora, jesteście w stanie pisać peany na jego cześć, ale nagle po przeczytaniu pewnej książki, którą napisał, nie wiecie co powiedzieć? Ja właśnie jestem w takiej sytuacji. Może w trakcie tworzenia recenzji coś w mojej głowie się rozjaśni.
Głos serca to debiutancka powieść Jodi Picoult, lecz jakoś zawsze się z nią mijałam. Jane, żona słynnego biologa, Olivera Jonesa, zawsze żyła w czyimś cieniu. Potrzeby innych stawiała ponad swoimi. Bez słowa sprzeciwu znosi to, że kariera jest dla jej męża ważniejsza od niej i ich córki, Rebeki. Jednak pewnego dnia coś się zmienia. Po jednej z kłótni między małżonkami dochodzi do rękoczynów. Wtedy kobieta postanawia odejść od męża i zabrać ze sobą córkę. Oliver musi zadecydować co jest dla niego ważniejsze: rodzina czy wieloryby, którym poświęcił całe życie.
Tę historię opowiada 5 osób: Jane, jej brat Joley, jego przyjaciel Sam, Oliver oraz Rebeka. Każde z nich przedstawia te wydarzenia ze swojej perspektywy. O ile z zaciekawieniem czytałam to, co mają mi do powiedzenia Jane oraz Joley, tak wypowiedzi Olivera i Sama miejscami niezmiernie mnie nużyły. Nie interesuję się ani sadownictwem ani wielorybami, a panowie poświęcali swoim pasjom wiele uwagi. Nie podobało mi się też to, w jaki sposób swoją wersję wydarzeń opowiadała Rebeka. To był spoiler wszystkiego tego, co miało się za moment wydarzyć. A przynajmniej ja miałam takie wrażenie. Jej opowieść cofała się w czasie. Nie zaczęła się od kłótni rodziców, lecz od tego, że leżała po chorobie w łóżku po tym, jak jej ukochany zginął. Dowiadujemy się, że Oliver odnalazł ją i Jane. Skoro wiemy, jak książka się skończy, nie ma większego sensu, by dalej ją czytać.
Jedyną postacią, do której poczułam sympatię, był Joley. Starał się pomóc siostrze i zmusić ją do tego, by zastanowiła się nad swoim życiem oraz nad tym, czego faktycznie od niego chce. Jane była dla mnie hipokrytką. Rebeka - zbyt dorosła jak na piętnastolatkę. Oliver - najgorszemu wrogowi nie życzyłabym takiego męża, który woli wieloryby od żony i uważa, że wszyscy powinni podporządkować się jego karierze. Sam - przeżywał to, że jego ukochana wychodzi za mąż, lecz już po 5 dniach znajduje nową miłość życia.
Cieszę się, że Głos serca nie był moim pierwszym spotkaniem z panią Picoult. Powtarzane przez postaci dialogi, zaburzona chronologia i zakończenie, które zdecydowanie mnie rozczarowało spowodowałyby, że już nigdy więcej nie chciałabym ponownie sięgnąć po książki tej autorki. Wiem, że to był jej debiut literacki, a początki są zawsze trudne, ale sporą część opowieści można było spokojnie pominąć. Nie byłaby wtedy tak nużąca. Wszystkich tych, którzy jeszcze nie znają Jodi Picoult zachęcam do tego, by przygodę z nią zaczęli nie od jej debiutu, lecz od którejś z późniejszych powieści, chociażby od Kruchej jak lód albo Bez mojej zgody. O tym, czy sięgniecie po Głos serca, zadecydujcie sami.

Jodi Picoult
Głos serca
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Warszawa 2012