Drogie Panie, wyobraźcie sobie, że Wasz mąż oprócz Was ma jeszcze kilka żon, z którymi musicie się nim dzielić. Nie możecie podzielić się z mężem swoimi smutkami, bo on akurat spędza czas ze swoją nową małżonką. Macie nie jedno czy dwoje rozrabiających na całego dzieci, lecz trzynaścioro, a do tego dochodzi Wam całe stadko pasierbów. Brzmi koszmarnie, prawda? My, osoby wychowane w przekonaniu, że w związek małżeński wchodzą tylko 2 osoby, nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie takiej sytuacji.
Z Irene Spencer było inaczej. Ona wychowała się w przekonaniu, że obowiązkiem mężczyzny jest posiadanie wielu żon. To była dla niej normalna sytuacja. Jak inaczej można wypełnić boży przykaz mówiący o tym, że należy się rozmnażać i zapełnić Ziemię swoim potomstwem? Jednej kobiecie byłoby ciężko urodzić 53 dzieci, a tyle właśnie pociech miał mąż Irene, Verlan.
Zanim ta kobieta wstąpiła w związek małżeński, poznała mężczyznę, w którym się z wzajemnością zakochała. Jednak wychowanie, jakie odebrała, nie pozwoliło jej na poślubienie go. Chciała być posłuszna swojej wierze i odeszła od ukochanego. Czytając książkę podziwiałam ją za to, że potrafiła to zrobić i poświęciła szczęście osobiste na rzecz dzielenia się mężem z jego innymi żonami.
W świetle prawa małżeństwo Irene i Verlana nie było legalne. Zakazano bowiem wielożeństwa. Kobieta nie mogła przyznawać się do tego, że jest żoną swojego męża, gdyż ten mógł zostać ukarany za złamanie prawa. Dla młodej dziewczyny to koszmar. Jak tu nie chwalić się, że jest się mężatką?
Irene borykała się nie tylko z prawnymi problemami. Chorowała, a w jej domu panowała bieda. Trudno się temu dziwić, w końcu nie pracowała, a mąż miał na utrzymaniu nieustannie powiększającą się rodzinę. Jednym z najbardziej poruszających momentów była chwila, gdy pojechała ona do ginekologa, gdy była w ciąży. Nie miała pieniędzy na ubranie, więc uszyła ciuchy z worków. Wstydziła się, kiedy musiała się rozebrać, bo wiedziała, że lekarz to zauważy. Irene przeżywała także to, że nie ma w co ubrać się na kolejny ślub własnego męża.
Najbardziej zaskakujące jest to, że w tej dość specyficznej rodzinie panował względny ład. Żony pomagały sobie przy porodach i starały się nie rozróżniać dzieci na swoje i cudze. Wszystkie były ich.
Kiedy książka ukazała się, Irene była w innym związku małżeńskim, tym razem miała męża tylko dla siebie. Część jej dzieci zerwała z tradycją, w jakiej wychowała się ich matka. Nie chciały przejść przez to, co ona. Żonę mormona polecam wszystkim tym, którzy interesują się innymi religiami i lubią czytać historie oparte na faktach. Co prawda autorka nie napisała obszernego studium o mormonach, lecz pokazała nam to, o czym wyznawcy tej religii nie mówią głośno. Za to właśnie cenię tę książkę.
Irene Spencer
Żona mormona
Świat książki